Aby wybudować kosmiczną wieżę, należy zacząć od orbity geostacjonarnej. Rozwijamy linę w dół, w stronę powierzchni Ziemi, równocześnie rozwijając drugą w przeciwnym kierunku, trzydzieści pięć tysięcy kilometrów w kosmos. Naprężenie pozwoli na utrzymanie liny w miejscu. Lina musi być na tyle mocna, by można przewozić ładunki i windy z pasażerami. Voila! Kosmiczna wieża gotowa. Niebiańska winda. Łodyga fasoli.
W świecie rzeczywistym jednak z inżynieryjnego punktu widzenia pojawił się problem znalezienia odpowiedniego materiału konstrukcyjnego. Wszystkie znane materiały, które były wystarczająco mocne, były też za ciężkie. Wieża zawaliłaby się pod własnym ciężarem. Potrzebny był materiał o znacznie lepszym stosunku wytrzymałości do masy.
Odpowiedzią były nanowłókna fulerenowe. Fuleren, molekuła składająca się z sześćdziesięciu atomów węgla, został tak nazwany przez chemika, który otrzymał tę strukturę po raz pierwszy, gdyż przypominał mu kopulaste konstrukcje amerykańskiego architekta, R. Buckminster Fullera. Szybko zaczęto go też określać mianem nanorurek i odkryto, że włókna zbudowane z takich molekuł mają stosunek wytrzymałości do masy wystarczający do zbudowania kosmicznej windy — i z wystarczająco znaczącym marginesem błędu. Materiały takie jak grafit, aluminium i kwarc mają wytrzymałość na rozciąganie rzędu dwudziestu gigapaskali (jednostka miary wytrzymałości na rozciąganie), kosmiczna winda wymaga ponad sześćdziesięciu. Włókna z nanorurek mają wytrzymałość ponad sto gigapaskali.
Do połowy dwudziestego pierwszego wieku spełniono wszystkie wymagania techniczne niezbędne do budowy kosmicznej wieży. Brakowało kapitału i umiejętności inżynieryjnych pozwalających na budowę takiej konstrukcji: wieży wznoszącej się ponad siedemset tysięcy kilometrów od równika, windy, która mogłaby przewozić ładunki w kosmos za cenę elektryczności niezbędnej do ich wywiezienia.
Przy wsparciu ekwadorskiego rządu i międzynarodowego konsorcjum finansowego, Skytower Corporation zatrudniła Mance’a Bracknella jako szefa zespołu inżynierów budujących podniebną wieżę zaledwie sto kilometrów od Quito. Ludzie na ulicach ekwadorskiej stolicy widzieli wieżę wznoszącą się do nieba, coraz grubszą i potężniejszą, wręcz rosnącą w ich oczach.
Wielu promieniało dumą, gdy budowa wieży zbliżała się do końca. Niektórzy jednak potrząsali głowami i pełnym strachu szeptem mówili o biblijnej wieży Babel. Nawet na uniwersytecie filozofowie wspominali o nieposkromionej pysze ludzkości, gdy inżynierowie dyskutowali o współczynnikach elastyczności. W biurowych drapaczach chmur w Quito, mężczyźni i kobiety rządzący międzynarodowym handlem z niecierpliwością czekali na kwantowy skok, do jakiego wieża miała skłonić ekwadorską gospodarkę. Widzieli przyszłość jasną jak bezchmurne niebo i po cichu zaczęli wykupywać nieruchomości między Quito a podstawą wieży.
Nikt z nich nie przypuszczał, że kosmiczna wieża stanie się narzędziem zagłady.
CIUDAD DE CIELO
— Jakie to wielkie — rzekła Lara wychodząc z terenówki. Przyszło jej do głowy, że mężczyźni muszą sobie opowiadać masę sprośnych żartów na temat tego giganta.
— Sto metrów u podstawy — rzekł Bracknell, ruszając na tył samochodu, gdzie znajdował się jej bagaż. — Ma rozmiary boiska futbolowego.
Kierowca nie wyszedł; niecierpliwił się, by dostać swoją zapłatę i ruszyć z powrotem na lotnisko.
— Zwęża się lekko w miarę wysokości — mówił dalej Bracknell. — Stacja na geosynchronicznej ma ponad kilometr średnicy.
Liczby niewiele dla niej znaczyły. Wszystko było takie gigantyczne. Z tej odległości widziała każdy z przeplatających się kabli tworzących grubą kolumnę i dostrzegła, że muszą mieć co najmniej pięć metrów średnicy. Kable rozchodziły się na wszystkie strony, jak korzenie drzewa banianowego, tylko że tam, gdzie kable sięgały gruntu, znajdowały się budynki.
— Cóż — rzekł z dumą i rozpostarł ramiona. — Oto jest. Niebiańskie Miasto. Ciudad de Cielo.
Trudno jej było oderwać oczy od kosmicznej wieży, ale zmusiła się do tego i rozejrzała się dookoła. Na polecenie Mance’a taksówka zaparkowała przed piętrowym budynkiem z blachy falistej. Wyglądał jak hangar samolotowy albo wielka szopa. Rozejrzała się i dostrzegła rzędy takich budynków wzdłuż prostych, brukowanych ulic: schludna siatka prawie identycznych budowli, małe miasto z prefabrykatów. Panował tu spory ruch. Ciężarówki i mikrobusy przemykały po ulicach, ludzie maszerowali dokądś po betonowych chodnikach. Uświadomiła sobie, że jest tu raczej cicho. Żadnego łomotu i szumu, jakie zwykle towarzyszyły budowie. Oczywiście, pomyślała: te wszystkie pojazdy mają silniki elektryczne. W tym mieście widać było cichą krzątaninę, pulsowanie energii i celowości.
Uśmiechnęła się nagle. Ktoś na ulicy grał na gitarze. A może to było nagranie. Łagodna, liryczna, piosenka ludowa. Delikatne nuty unosiły się leniwie w powietrzu.
— Ta muzyka dolatuje z restauracji — poinformował ją Bracknell. — Niektórzy pracownicy pozakładali zespoły muzyczne. Pewnie ćwiczą.
Wziął jej bagaże i poprowadził ją z parkingu w stronę wejścia do budynku.
— Tu jest moje biuro. I mieszkanie, na drugim piętrze.
— Zawahał się i zaczerwienił. — Mogę ci zorganizować oddzielne mieszkanie, jeśli chcesz.
W obu rękach trzymał jej bagaże, więc podeszła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go z entuzjazmem.
— Nie przyleciałam tu taki kawał drogi, żeby spać sama.
Twarz Bracknella poczerwieniała jeszcze bardziej, ale uśmiechnął się jak uczniak.
— Doskonale — rzekł, unosząc obie torby. — Świetnie.
Lara przywiozła tylko dwie torby. Wytłumaczyła sobie, że są bardzo blisko Quito: jeśli będzie czegoś potrzebować, to po prostu to kupi.
Mieszkanie Bracknella było małe, wygodne i tak czyste, że od razu zrozumiała: wypucował je przed jej przyjazdem. Przez zakryte siatką okna widziała ulice małego miasta, a dalej — okryte zielenią góry. Wieży nie było stąd widać.
— Nie ma klimatyzacji? — spytała, gdy położył jej torby na podwójnym łóżku.
— Nie jest potrzebna. Klimat jest bardzo łagodny, wieczna wiosna.
— Przecież jesteśmy na równiku.
— Ale prawie cztery kilometry w górę.
Pokiwała głową. Jak w Santa Fe, pomyślała. Nawet Denver ma bardziej łagodny klimat niż się powszechnie uważa. Otworzyła jedną z toreb i spytała:
— Więc klimat nie jest dla budowy wieży problemem?
— Nawet w porze deszczowej nie jest tak źle. Dlatego właśnie wybraliśmy to miejsce — rzekł Bracknell sięgając do niskiej lodówki we wnęce kuchennej. Wyjął butelkę o dziwnym kształcie. — Może trochę wina? Mam lokalne, które jest raczej kiepskie, a przyzwoita butelka chilijskiego…
— Wystarczy zimna woda, Mance — rzekła. — Potem będziemy świętować.
O mało nie upuścił trzymanej w dłoni butelki.
Przy kolacji Bracknell miał dla niej niespodziankę: był tam Victor Molina, którego oboje znali ze studiów.