Выбрать главу

— Przykro mi, Victorze — powiedziała łagodnym tonem.

— Naprawdę mi przykro. Kocham Mance’a. Wiesz o tym.

Zwiesił głowę i wymruczał:

— Wiem. Przepraszam. Nie powinienem był ci mówić.

— To bardzo miło z twojej strony, Victorze — rzekła, próbując złagodzić cios. — Twoje uczucie bardzo mi pochlebia. Ale nic z tego nie będzie.

— Wiem — powtórzył. — Wiem.

Ale tak naprawdę usłyszał w jej głosie: „Gdyby nie było Mance’a, mogłabym się w tobie zakochać, Victorze”.

Elliott Danvers wiedział, że dostojnicy Nowej Moralności poddają go próbie. Walczył o swoją pozycję w szkole teologicznej, akceptując przytyki i złośliwe żarty o pijanym byłym łowcy nagród, który próbuje zostać wysłannikiem Boga. Próbował utrzymywać nerwy na wodzy, nawet kiedy dowcipy jego kolegów stawały się naprawdę nieprzyjemne. Nie mogę wdać się w bójkę, powtarzał sobie. Jeśli uderzę któregoś z nich, oskarżą mnie o próbę morderstwa i doskonale o tym wiedzą.

Dlatego właśnie uważają, że mogą mnie bezkarnie napastować. A ja nie jestem na tyle sprytny, żeby ich przechytrzyć. Będę milczał. Będę cierpliwy wobec tych, którzy mnie prześladują. Nadstawię drugi policzek. Ich głupota jest małą ceną za wprowadzenie mojego życia na właściwą ścieżkę.

Uzyskał dyplom jako jeden z najgorszych w klasie, ale jednak mu się udało. Danvers był człowiekiem, który uparcie dąży do wyznaczonego celu, by tylko wykonać zadanie, jakie mu przydzielono. Na zaśmieconych uliczkach Detroit jeszcze jako dziecko nauczył się, że należy przyjmować to, co niesie los, i próbował sobie z tym radzić, bez względu na to, czy są to ciosy szybszego przeciwnika o cięższej pięści, czy zawoalowane aluzje nauczyciela, który najchętniej by go oblał na egzaminie.

Nagrodą za uzyskanie dyplomu bez wpakowania się w kłopoty była nominacja na pastora. Teraz był Wielebnym Elliotem Danversem, doktorem teologii. Jego opiekun naukowy pogratulował mu niesienia tych wszystkich krzyży, jakie złożyli na jego szerokich ramionach dowcipni koledzy i złośliwi nauczyciele.

— Doskonale sobie poradziłeś, Elliot — powiedział z uśmiechem zadowolenia na szarej, zmęczonej twarzy. — Czasem już myślałem, że ci się nie uda, ale wytrwałeś i odniosłeś ostateczne zwycięstwo.

Danvers wiedział, że jego stopnie na studiach były w najlepszym razie podrzędne. Pochylił głowę w pokorze i wymruczał:

— Bez waszej i Boga pomocy bym tego nie dokonał.

Opiekun położył mu upstrzoną plamami dłoń na pochylonej głowie.

— Błogosławię ci, mój synu. Gdziekolwiek pośle cię Nowa Moralność, pamiętaj, że czynisz boże dzieło. Niech On obdarzy cię łaską.

— Amen — odparł Danvers z głęboką wiarą.

Potem wysłali go do tego dziwnego, dalekiego miejsca w górach Ekwadoru. To próba, powtarzał sobie Danvers. Moi zwierzchnicy badają moje zaangażowanie, moją determinację, moją zdolność nawracania niewierzących.

Ciudad de Cielo było małym miasteczkiem z prefabrykatów, siedliskiem niewierzących, naukowców i inżynierów, którzy w najlepszym razie byli agnostykami, oraz miejscowych robotników, którzy wyznawali wiarę katolicką, będącą jednak tylko przykrywką dla lokalnych zabobonów i kultu bożków.

A co najgorsze, wszyscy pracowali przy przedsięwzięciu, które było najzwyklejszym bluźnierstwem. Wieży, która miała sięgnąć nieba. Współczesną wieżą Babel zbudowaną dzięki najnowszym osiągnięciom techniki. Danvers był pewien, że ten projekt jest skazany na niepowodzenie. Bóg nie dopuści do tego, żeby śmiertelnikom udało się zrealizować takie dzieło.

I wtedy przypomniał sobie, że przyjechał tu czynić dzieła boże. Jeśli ta wieża ma upaść, muszę stać się przyczyną jej zniszczenia. Bóg tego chce. Właśnie po to przysłała mnie tu Nowa Moralność.

Danvers wiedział, że oficjalnie jego zadaniem ma być troska o dusze ludzkie. Ale mało komu była potrzebna jego pomoc. Tubylcy wydawali się całkowicie usatysfakcjonowani mieszaniną plemiennych rytuałów i katolickich obrządków. Większość naukowców po prostu go ignorowała albo uważała za szpiega przysłanego przez Nową Moralność, by węszył pośród nich. Kilku próbowało go sprowokować, ale ich drwiny i przytyki były niczym w porównaniu z okrucieństwem wyśmiewających się z niego kolegów ze studiów.

Tylko jeden człowiek robił wrażenie, jakby jego kłopoty były na tyle poważne, by musiał Danversa chociaż tolerować: Victor Molina, bliski współpracownik jednego z szefów projektu. Danvers obserwował go całymi tygodniami, pewien, że Molina wykazuje klasyczne objawy depresji: smutek, niemiłe traktowanie współpracowników, jadanie w samotności. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. Uśmiechał się wyłącznie wtedy, gdy z rzadka zdarzało mu się jeść kolację w towarzystwie szefa projektu i kobiety, z którą tamten mieszkał.

Żyją w grzechu, rozmyślał ponuro Danvers. On sam porzucił już wszelkie myśli o seksie, nie licząc diabelskich snów, które go nawiedzały, wodząc go na pokuszenie. Nie, powtarzał sobie na jawie, to właśnie pożądanie kobiet i pieniędzy doprowadziło cię do porażki na ringu. Złamali ci rękę, o mało nie zatruli twojej duszy nieczystym pożądaniem. Lepiej wyłupić sobie oko, jeśli jest powodem grzechu. Danvers korzystał jednak z osiągnięć nowoczesnej farmakologii, by utrzymać swoje żądze na wodzy.

Próbował zbliżyć się do Moliny ostrożnie, stopniowo, wiedząc, że ten człowiek odrzuci albo nawet wyśmieje wyrażoną wprost propozycję pomocy.

W porze lunchu jedyna restauracja w mieście oferowała szwedzki stół. Danvers wpadł na pomysł, żeby użyć podstępu.

— Czy nie ma pan nic przeciwko, żebym się przysiadł? — spytał, trzymając tacę w obu rękach. — Nienawidzę jadać sam.

Molina obrzucił go kwaśnym spojrzeniem, ale najwyraźniej rozpoznał pastora. Danvers nie nosił stroju duchownego; nie zakładał nawet koloratki. Zawsze jednak nosił czarną koszulę i takie same spodnie.

— Proszę, czemu nie? — odparł Molina. Danvers dostrzegł, że jest już w połowie skromnej kanapki.

Tłumiąc w sobie chęć pochwalenia naukowca za nienaganne maniery, Danvers usiadł i w milczeniu, z nienachalnym wdziękiem zaczął rozładowywać tacę. Zaczęli rozmawiać o nieistotnych rzeczach, pogodzie, statusie projektu, tragedii uciekinierów, których powodzie wywołane efektem cieplarnianym wygnały z nadmorskich miast takich jak Boston.

— To wyłącznie ich wina — mruknął Molina kończąc kanapkę. — Ostrzegano ich. Latami. Nikt nie słuchał.

Danvers pokiwał głową w milczeniu. Nie sprzeciwiaj się mu, pomyślał. Masz zdobyć jego zaufanie, a nie kłócić się z jego poglądami.

W ciągu kolejnych paru tygodni Danvers spotykał Molinę na tyle często, że zaczęli regularnie jadać razem lunche. Ich rozmowy stały się mniej banalne, więcej w nich było otwartości.

— Astrobiologia? — spytał raz Danvers. — Tym się pan chce zajmować?

Molina uśmiechnął się do niego demonicznie.

— Dziwi to księdza?

— Ani trochę — odparł Danvers, usiłując ukryć niepewność. — Nikt nie zaprzecza, że naukowcy znaleźli organizmy żywe poza Ziemią.

— Nawet istoty inteligentne — droczył się z nim Molina.

— Jeśli ma pan na myśli te wymarłe istoty z Marsa, to mogły być z nami jakoś spokrewnione, prawda?

— Może na poziomie komórkowym. DNA ocalałych mikroorganizmów z Marsa jest całkowicie różne od naszego, choć oczywiście ma podobną budowę podwójnej spirali.

Danvers nie do końca rozumiał, co jego towarzysz przy stole mówi, ale nie miało to znaczenia.