Выбрать главу

— Nie wydaje mi się prawdopodobne, by Bóg stworzył inteligentny gatunek, a potem go zniszczył.

— Przecież tak się stało.

— A czy nie sądzi pan, że Marsjanie byli naszymi krewnymi? W końcu te dwie planety są…

— …oddalone od siebie o sześćdziesiąt milionów kilometrów, w najlepszym razie — warknął Molina.

— Tak, ale na Ziemi znaleziono marsjańskie meteoryty.

— No i?

— Była więc jakaś wymiana między Marsem a Ziemią.

Może ludzka rasa powstała na Marsie i przeniosła się na Ziemię.

Molina zaśmiał się tak głośno, że ludzie przy innych stolikach zaczęli im się przyglądać. Danvers siedział w milczeniu i usiłował utrzymywać neutralny wyraz twarzy.

— Ksiądz w to wierzy? — spytał w końcu Molina, nadal chichocząc.

— Czy to nie jest możliwe? — spytał Danvers cicho.

— Żeby istoty z epoki kamiennej wybudowały statek kosmiczny i przyleciały na Ziemię? W żadnym razie!

Molina śmiał się nadal wychodząc z restauracji. To bez znaczenia, pomyślał Danvers. Niech się śmieje. Zdobywam jego zaufanie. Niedługo odsłoni przede mną duszę.

Tygodnie mijały, a Danvers zaczynał rozumieć, że zdobycie zaufania Moliny nie będzie łatwe. Pod maską cwaniaka ukrywał się głęboko nieszczęśliwy człowiek. Mimo wysokiej pozycji zajmowanej w projekcie budowy podniebnej wieży, martwił się o swoją karierę, o swoją przyszłość. I było coś jeszcze. Coś, o czym nigdy nie mówił, ale Danvers wiedział, co go gryzie: Lara Tierney, kobieta, która mieszkała z Bracknellem.

Danversowi było szczerze żal Moliny. Wtedy już uważał Molinę za swojego przyjaciela, jedynego przyjaciela, jakiego miał w tej jaskini bałwochwalców i ateistów. Ich znajomość miała antagonistyczny charakter, ale Danvers był pewien, że te przekomarzania sprawiają Molinie taką samą przyjemność jak jemu samemu. Prędzej czy później pęknie i powie, co go naprawdę martwi.

Wiele jeszcze tygodni minęło zanim Danvers uświadomił sobie, że z Moliną dzieje się coś niepokojącego. Co on tu robi, przy tym przeklętym projekcie? Dlaczego zatrudniono biologa przy budowie kosmicznej wieży?

NOWE KIOTO

Nobuhiko Yamagata stał w oknie swojego biura i patrzył na rozpościerające się przed nim miasto. Jezioro Biwa lśniło w oddali. Tuż przy oknie przeleciało stado wielkich ptaków, tak dużych, że Nobu odruchowo cofnął się w głąb.

Ucieszył się, że w biurze nie ma nikogo, kto mógłby zobaczyć tę reakcję. Dla kogoś mogłoby to wyglądać jak tchórzostwo, a w najlepszym razie absurdalna słabość.

Stado składało się z czarnych mew, które powracały ze swoich letnich stanowisk na dalekiej północy. Znak, że zbliża się zima, pomyślał Nobu. Zima, zżymał się w duchu. Od śmierci ojca nie było tyle naturalnego śniegu, żeby pojeździć na nartach.

Nobu był bardzo podobny do swego znakomitego ojca: wyższy od Saito o kilka centymetrów, mocno zbudowany, o krótkich kończynach, z okrągłą, płaską twarzą i brązowymi, niezgłębionymi oczami. Główna różnica między synem a ojcem polegała na tym, że Saito miał zmarszczki mimiczne od nieustannego śmiechu, zaś twarz Nobu była poorana od trosk.

Nie miał żadnych wieści od ojca od ponad roku. Starszy Yamagata odpokutował zabitych w Pasie Asteroid i został prawdziwym lamą, przepełnionym świętym żalem. Jakby umarł na nowo, pomyślał Nobu. Zerwał wszystkie kontakty ze światem zewnętrznym poza klasztorem, nawet ze swoim jedynym synem.

Zegar wybił godzinę. To nie ma znaczenia, pomyślał Nobu odchodząc od okna. Poniosę to brzemię sam, bez pomocy ojca. Wyprostował się i zwrócił do telefonu na biurku:

— Niech wejdą.

Podwójne drzwi jego gabinetu otworzyły się i weszło sześciu mężczyzn w prawie identycznych formalnych garniturach, każdy ze złotą szpilką w klapie przedstawiającą żurawia w locie, każdy w pełnym szacunku ukłonie przed szefem Yamagata Corporation. Zajęli miejsce przy długim stole przylegającym do biurka Nobu tak, że razem tworzyły literę T. W radzie nie było żadnych kobiet. Kilka było w zarządzie, ale rada wykonawcza składała się wyłącznie z mężczyzn.

Był tylko jeden punkt programu: podniebna wieża.

Nobuhiko usiadł w wykładanym skórą fotelu z wysokim oparciem i ogłosił otwarcie spotkania. Szybko poradzono sobie z takimi formalnościami, jak odczytanie protokołu z poprzedniego zebrania. Wszyscy wiedzieli, po co tu są.

Obracając się lekko w prawo Nobu skinął przewodniczącemu zebrania. Formalnie Nobuhiko był z urzędu członkiem rady wykonawczej, biorącym udział w zebraniach, ale bez prawa głosu. Taki układ był konieczny, by nikt z zewnątrz nie mógł twierdzić, że Yamagata to jednoosobowa dyktatura. Choć w rzeczywistości tak właśnie było. Nobu nie miał prawa głosu, ale rada nigdy nie głosowała niezgodnie z jego ujawnionymi życzeniami.

— Zebraliśmy się tu, by zdecydować, co mamy zrobić w sprawie budowy podniebnej wieży — rzekł przewodniczący, nie spuszczając wzroku z Nobu.

— Czy postępy są zadowalające? — spytał Nobu, choć doskonale znał odpowiedź.

— Wyprzedzili harmonogram — rzekł najmłodszy z członków rady, siedzący na samym końcu stołu konferencyjnego.

Nobuhiko cierpliwie westchnął.

— Kiedy wieża zacznie działać — mruknął jeden ze starszych mężczyzn — spowoduje obniżenie cen lotów.

Jednym z podstępów zastosowanych przez Nobu od chwili objęcia korporacji po ojcu było przejęcie amerykańskiej firmy Masterson Aerospace Corporation. Masterson stworzył klipry rakietowe, rakiety, które pozwoliły na zmniejszenie kosztów wyniesienia ładunku na orbitę z tysięcy dolarów za kilogram do setek, a solidne, niewielkie pojazdy wielokrotnego użytku nie tylko ułatwiały rozwój przemysłu w przestrzeni kosmicznej, lecz także — w zmodyfikowanej wersji — służyły za naddźwiękowy środek transportu przewożący pasażerów do dowolnego miejsca na Ziemi w bardzo krótkim czasie.

Przejmując firmę Mastersona Yamagata uzyskał znaczący udział nie tylko w światowym rynku transportu rakietowego, lecz także w rynku lotów na duże odległości.

— Jedna wieża? — zadrwił jeden ze starszych członków rady siedzący po drugiej stronie stołu konferencyjnego. — Czy jedna wieża może poważnie zaszkodzić rynkowi lotów? Jaki ona może mieć potencjał?

Drugi z mężczyzn przymknął na sekundę oczy, jakby zbierał siły do walki z głupcem.

— Tu nie chodzi o jedną wieżę. Chodzi o pierwszą wieżę. Jeśli z nią się powiedzie, będą następne.

Nobu zgodził się milcząco.

— I po co płacić za lot na orbitę kliprem, skoro można wyjechać kosmiczną windą za ułamek tych kosztów?

— Otóż to, sir.

— Kosmiczna wieża jest więc zagrożeniem?

— Może nie bezpośrednim. Jeśli jednak odniesie sukces, w ciągu kilku lat takie wieże powyrastają wszędzie na równiku.

— Mamy szczęście — wtrącił inny z uśmiechem. — Na równiku jest przeważnie głęboki ocean.

Nikt się nie roześmiał.

— Jaki procent naszych zysków pochodzi z kliprów rakietowych? — spytał Nobuhiko.

— Mniej z wynoszenia ładunków na orbitę niż z transportu powietrznego na Ziemi — oznajmił księgowy siedzący po lewej stronie Yamagaty.

— Poproszę o liczby — rzekł cicho Nobu.

Księgowy postukał szybko w palmtopa trzymanego w dłoni.

— Około ośmiu procent. Osiem przecinek cztery, przy najmniej w tym roku. W poprzednim roku fiskalnym osiem przecinek dwa.

— Dość stała wartość.

— Lekko rośnie.