Carnaby znów się naburmuszył, by dać im jednoznacznie do zrozumienia, że ten pomysł mu się nie podoba, ale po chwili opuścił głowę i rzekł z pokorą:
— Niech się stanie wola boża.
Asystenci wybiegli z gabinetu, zachwyceni jego zgodą, pełni podziwu dla chęci poświęcenia własnego komfortu z powodu niechęci do medycznych procedur na rzecz dobra Ruchu.
Siedząc sam przy swoim biurku Carnaby wywołał najnowsze dane na temat liczby wiernych w kościołach. Nowa Moralność była oficjalnie organizacją niesekciarską. Wykres, który pojawił się na ekranie ściennym, pokazywał dane dotyczące liczby wiernych w kościołach wszystkich wyznań w Ameryce Północnej i Południowej. Wartości spadały — niewiele, ale trend był widoczny. Nawet katolicy odwracali się od Boga. Zapiszczał interkom na biurku.
— Dzwoni diakon Gillette, księże arcybiskupie — rozległ się anielsko słodki głos telefonu. — To pilne.
— Pilne? Cóż może być tak pilnego?
Telefon milczał przez chwilę, po czym powtórzył:
— Dzwoni diakon Gillette…
— Dobrze — przerwał zsyntetyzowanemu głosowi Carnaby.
— Połącz mnie.
Statystyki liczby wiernych zastąpiła twarz Gillette. Był to Murzyn o twarzy tak czarnej, że prawie lśniła, jakby pokryta potem. Jego głęboko osadzone oczy wyglądały na czujne, jakby spodziewał się, że lada chwila zaatakuje go wróg.
— Księże diakonie — rzekł Carnaby, co miało starczyć za powitanie.
— Księże arcybiskupie, otrzymałem niepokojący raport od naszego człowieka w Ekwadorze.
— Mamy człowieka w Ekwadorze?
— W związku z budową tej kosmicznej wieży, sir — rzekł Gillette.
— Ach, tak. Niepokojący raport, mówicie?
— Zdaniem Wielebnego Danversa, przy budowie kosmicznej wieży naukowcy wykorzystują jakąś formę nanotechnologii.
— Nanotechnologii! — Danvers poczuł ukłucie niepokoju. — Nanomaszyny są zakazane, nawet w Ameryce Południowej.
Gillette przymknął na sekundę oczy o ciężkich powiekach, po czym wyjaśnił:
— Ściśle rzecz biorąc, to nie są nanomaszyny. Za pomocą inżynierii genetycznej stworzyli wirusy, które działają jak nanomaszyny, montując komponenty strukturalne wieży.
Carnaby poczuł, jak napinają mu się mięśnie pleców i wiedział, że zaraz rozboli go głowa.
— Powiedzcie Danversowi, żeby zawiadomił lokalne władze.
— To, co oni robią, nie jest nielegalne, księże arcybiskupie.
Korzystają z istot żywych, nie sztucznych maszyn.
— Mówiliście przecież, że te istoty zostały stworzone w drodze inżynierii genetycznej.
— Inżynieria genetyczna nie jest zakazana, sir — odparł Gillette, po czym dodał szybko: — Niestety.
Carnaby wstrzymał oddech.
— W takim razie co możemy zrobić?
Gillette potrząsnął smutno głową.
— Nie wiem, sir. Miałem nadzieję, że wspólnie znajdziemy jakieś rozwiązanie.
— Dobrze, proszę mi pozwolić chwilę pomyśleć — gderał Carnaby, sięgając po maskę tlenową wbudowaną w bok wózka. Przerwał połączenie i ekran znów zapłonął uspokajającym pastelowym błękitem.
Carnaby potrzymał maskę przy ustach przez dłuższą chwilę. Strumień chłodnego tlenu złagodził nieco napięcie, jakie ogarnęło jego ciało.
Nagły grzmot zatrząsł całym budynkiem, co tak wystraszyło Carnaby’ego, że upuścił maskę. Dopiero po chwili zrozumiał, że to jedna z tych przeklętych rakiet startujących ze starego lotniska Hartsfield.
Podtoczył znów swój wózek do okna i przekrzywił swoją masywną szyję, ale nie było tam niczego ciekawego do oglądania. Ani śladu dymu. Żadnego słupa ognia. Rakiety korzystały z jakiegoś czystego paliwa, mówiono mu, że wodoru. To nie szkodzi środowisku.
Rozsiadł się wygodnie na swoim wózku i poczuł się stary i zmęczony. Poświęciłem całe życie na ratowanie ich dusz. Ratowałem ich przed grzechem i przed gniewem bożym. A cóż oni robią, kiedy znów wszystko zaczyna iść jak trzeba? Narzekają, że nasze zasady są zbyt sztywne. Chcą więcej wolności, więcej przyzwolenia na to, żeby tyć, żyć w dobrobycie i grzechu.
Spojrzał znów w puste niebo. Bogacą się, bo rakiety przywożą metale i inne surowce z Pasa Asteroid. I zbudowali te piekielne satelity słoneczne, żeby czerpać energię w kosmosie i sprowadzać ją na powierzchnię planety.
Ludzie kosmosu. Naukowcy i inżynierowie. Bezbożni ateiści, wszyscy jak jeden mąż. Szperają po innych planetach. Twierdzą, że odkryli istoty żywe. Kiedy tylko mogą, występują przeciwko Księdze Rodzaju.
A teraz, pomyślał Carnaby, ci ludzie kosmosu budują, korzystając z najnowszych osiągnięć techniki, wieżę Babel. Chcą łatwiej docierać w kosmos, łatwiej robić na tym pieniądze. I używać w tym celu nanotechnologii. Diabelskiego narzędzia. Zło, zło się szerzy.
Budują tę bluźnierczą wieżę gdzieś w Ameryce Południowej, gdzieś pośrodku tych wszystkich katolików.
Trzeba ich powstrzymać, powiedział sobie Carnaby, zaciskając upstrzone żyłkami dłonie w pięści. Ale jak? Jak?
PRZEJAŻDŻKA WINDĄ
— Na jakiej wysokości jesteśmy? — spytała Lara, z oczami błyszczącymi z podniecenia.
Bracknell spojrzał na ekran obok podwójnych drzwi windy, przy których stał Victor Molina.
— Osiemdziesiąt dwa kilometry, nie, już osiemdziesiąt trzy.
— Nic nie czuję — rzekła. — Żadnego wrażenia ruchu, nic.
Przez prawie miesiąc Bracknell opierał się prośbom Lary o przejażdżkę kosmiczną windą. Gdy tylko powiedział jej, że pierwszy szyb przeszedł testy i został oficjalnie uruchomiony, zaczęła błagać, by pozwolił jej się przejechać. Bracknell odmawiał, przekładał tę eskapadę jak mógł, próbował jej to wyperswadować. Ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że obawia się o bezpieczeństwo. Przez te wszystkie lata rysowałem plany, przygotowywałem schematy, nadzorowałem budowę, wyrzucał sobie, a kiedy już wszystko jest gotowe, nie mam zaufania do własnej pracy. Boję się o życie Lary. Boję się wpuścić ją do własnej windy.
Przeraziła go ta myśl. Wszystkie mozolne obliczenia, wszystkie testy, a ja nie ufam własnemu dziełu. Pozwolę innym jeździć windą, będę jeździł nią sam, ale kiedy chodzi o Larę — boję się. Najzwyklejszy w świecie przesąd, powtarzał sobie. Mimo to ciągle znajdował jakieś preteksty, żeby odwieść ją od przejażdżki windą.
Winda działała doskonale, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, wożąc techników i ładunki na stacje na różnych poziomach wieży. Zaufanie Bracknella do konstrukcji rosło, a Lara nie przestawała go nagabywać. Ba, stała się jeszcze bardziej natarczywa.
— Byłeś tam dziesiątki razy — szeptała mu do ucha, gdy leżeli w mroku sypialni, z jej głową na jego nagiej piersi. — To nie fair, że nie pozwalasz mi tam pojechać. Chociaż raz. Proszę.
Choć odczuwał niepokój, uśmiechnął się w ciemnościach.
— Nie fair? Zaczynasz mówić jak dziecko kłócące się z rodzicami.
— Marudzę? — spytała.
— Nie — musiał przyznać. — Nigdy nie słyszałem, żebyś marudziła.
Leżała w milczeniu przez chwilę. Czuł jak oddycha, powoli, rytmicznie, gdy tak leżała przy nim.
— Dobrze — rzekł, ku swemu zdumieniu. — Pojedziemy na pokład LEO — zdecydował.
Lara wiedziała, że stacja LEO na niskiej orbicie znajduje się pięćset kilometrów nad Ziemią. Zachwyt natychmiast zastąpiło rozczarowanie.
— Nie na samą górę? — spytała. — Czemu nie pojedziemy na orbitę geostacjonarną?