Bracknell potrząsnął głową.
— To na granicy pasa Van Allena. Technicy jeszcze nie zainstalowali osłony. Pracują w opancerzonych skafandrach.
— Ale skoro…
— Nie — odparł stanowczo, ujmując ją za nagie ramiona.
— Kiedyś będziemy chcieli mieć dzieci. Nie mam zamiaru narażać cię na silne promieniowanie, nawet w opancerzonym skafandrze.
Poczuł, że się uśmiecha.
— Ostateczny argument — rzekła. — Dobro nienarodzonych dzieci.
— Cóż, tak jest.
— Tak, kochanie — rzekła nieco kpiącym tonem i pocałowała go.
Kochali się wolno, leniwie. Potem leżeli zmęczeni w przesiąkniętej potem pościeli, a Bracknell rozmyślał: to będzie prawdziwa próba. Czy ufasz swojemu dziełu na tyle, żeby powierzyć mu jej życie?
A Lara zrozumiała: on się tak o mnie troszczy. Pozwala innym jeździć windą, ale o mnie się martwi.
Następnym dniem była niedziela, i choć zespół techników pracował jak zawsze, Bracknell poszedł do biura operacyjnego i powiedział dyżurującej tam kobiecie, że on i Lara mają zamiar pojechać na platformę LEO.
Tego ranka szefem operacyjnym była korpulentna kobieta, która spinała w kok włosy barwy popielatego blond, a na środkowym palcu lewej dłoni nosiła kanciastą złotą obrączkę.
— Powiem Jakosky’emu — rzekła uśmiechając się. — Wygrał zakład.
— Jaki zakład? — spytał zdumiony Bracknell.
— Robiliśmy zakłady, kiedy zabierzesz swoją panią na przejażdżkę — odparła. — Pula doszła do prawie tysiąca dolarów.
Bracknell wyszczerzył się, próbując ukryć zaskoczenie i zażenowanie. Gdy wyszedł z budynku i ruszył w stronę mieszkania, dostrzegł idącego w jego kierunku Molinę. Victor niedługo wyjeżdża, pomyślał. Leci do Australii, zaczyna karierę w astrobiologii. I ma do mnie żal, że nie pozwolę mu opublikować prac powstałych podczas tutejszego kontraktu.
— Witaj, Victorze — zawołał, gdy biolog się zbliżył. Wiedział, że Molina nienawidzi, gdy ktoś zwraca się do niego „Vic”.
— Hej, Mance — odparł Molina zwalniając kroku.
Bracknell złapał go za ramię i zatrzymał go.
— Jedziemy z Lara na stację LEO. Jedziesz z nami?
Molina otworzył szeroko oczy.
— Zabierasz ją na górę?
— Tylko na najniższy poziom.
— Ale test bezpieczeństwa…
— Dostaliśmy certyfikat tydzień temu. Dla platformy LEO.
— Ach, tak.
— Jedź z nami — zaproponował Molina. — Nie robisz dziś nic ważnego, prawda?
Molina zesztywniał.
— Piszę raport końcowy.
— To możesz zrobić później. Przecież nie chcesz wyjechać do Australii nie przejechawszy się najpierw windą, którą pomagałeś zbudować? Jedź z nami.
Molina potrząsnął głową.
— Nie, mam jeszcze tyle do zrobienia przed wyjazdem…
— Chyba się nie boisz, co? — droczył się Bracknell.
— Boję się? Oczywiście, że nie!
— To jedź z nami. Tylko my troje. Jak za dawnych dobrych czasów.
— Jak za dawnych czasów — powtórzył Molina.
Bracknell wiedział, że sam się trochę boi. Jeśli zabierzemy Victora, będę musiał z nim rozmawiać i przestanę się martwić o bezpieczeństwo Lary. Wiedział jednak, że to tylko wymówka. Kolejny przesąd: jeśli poza mną i Lara będzie ktoś jeszcze, nic się nie stanie.
Molina, który nie był z Larą sam na sam odkąd wyznał, że ją kocha, pozwolił, by Bracknell zawrócił go i poprowadził do budynku, gdzie mieszkali. Pieprzyć to, pomyślał. Pewnie widzę ją po raz ostatni w życiu.
— Mam wrażenie, że stoimy w miejscu — rzekła Lara, gdy winda łagodnie minęła znacznik setnego kilometra.
— Jak w eksperymencie myślowym Einsteina z równoważeniem grawitacji i przyspieszenia — rzekł Bracknell.
Kabina windy była na tyle duża, że mogła pomieścić spory ładunek, i na tyle nowa, że wyglądała na błyszczącą i lśniącą. Wzdłuż tylnej ściany znajdowała się tapicerowana ławka, ale Lara i obaj mężczyźni nie zamierzali siadać. Ściany i podłoga kabiny były zrobione z arkuszy fulerenowych, twardych jak diament, ale mniej błyszczących, pokrytych odporną na zarysowania żywicą epoksydową. Sufit zbudowano z kratownicy, przez którą Lara widziała lśniące ściany wewnętrznego szybu, przesuwające się płynnie w dół.
Widziała, że nie ma tam żadnych lin. Żadnych bloków ani kół jak w zwykłej windzie. Cały szyb był pionowym działem elektromagnetycznym; kabina windy przemieszczała się pod wpływem sił elektromagnetycznych jak cząsteczka w akceleratorze albo ładunek wystrzelony na Księżyc z elektrycznej wyrzutni masy. Dość wolno jak na pocisk, myślała Lara, ale przecież przyspieszali do połowy trasy, gdzie mieli rozpocząć hamowanie, aż kabina zatrzyma się na poziomie LEO.
Molina milczał. Odkąd Lara dołączyła do nich i wyruszyli w krótką podróż w kosmos, wypowiedział może dwa słowa.
PLATFORMA LEO
— Powinny tu być jakieś okna — odezwała się Lara, kiedy w końcu podeszła do ławki na tylnej ścianie kabiny i usiadła.
— Strasznie tu nudno, jak nie można obejrzeć jakiegoś widoku.
Bracknell usiadł obok niej i spojrzał na zegarek.
— Jeszcze jakieś dwadzieścia minut.
Odkąd weszli do kabiny, ponad pół godziny wcześniej, Molina nie odezwał się ani słowem. Stał i czytał coś z palmtopa.
— Okno by się przydało — powtórzyła Lara. — Widok byłby niesamowity.
— O ile nie dostałabyś mdłości obserwując, jak Ziemia się od ciebie oddala. Wiesz, niektórzy ludzie boją się szklanych wind w hotelach.
— Nie musieliby patrzeć — odparła półgębkiem Lara. — A widok byłby niesamowitą atrakcją, zwłaszcza dla turystów.
Bracknell skinął głową, przyznając jej rację.
— Będziemy budować kolejne szyby wind. Sprawdzę, czy nie można by przeszklić przynajmniej jednego.
— Zaczęliśmy zwalniać? — spytała Lara.
— Powinniśmy.
— W ogóle nie mam wrażenia ruchu.
— Bo przyspieszenie kabiny jest minimalne. Moglibyśmy się poruszać o wiele szybciej, gdyby zaszła taka potrzeba.
— Nie — potrząsnęła głową Lara. — Tak jest dobrze. Przecież nie narzekam.
Siadając obok Lary Bracknell poczuł nagle nieodpartą ochotę, żeby wziąć ją w ramiona i pocałować. Niestety, kilka metrów od nich stał Molina jak ponura przyzwoitka, z nosem prawie w ekranie palmtopa.
— Victorze — zawołał. — Chodź i usiądź z nami. Nie musisz przez cały czas pracować.
— Właśnie, że muszę — warknął Molina.
Bracknell zwrócił się do Lary.
— Powiedz mu, żeby odłożył tego elektronicznego poganiacza niewolników i usiadł tu z nami.
— Zostaw go w spokoju — odparła Lara, co go nieco zdumiało. — Niech robi to, na co ma ochotę.
Czując się nieco niezręczne, Bracknell splótł ręce za głową i oparł się o tylną ścianę kabiny. Była chłodna i twarda. Powinniśmy tu przymocować jakieś miękkie oparcia, pomyślał, zapamiętując, żeby porozmawiać o tym z ludźmi, którzy zajmowali się projektowaniem wnętrza. I trzeba pomyśleć o tych przeszklonych windach, dodał w myśli.
Kiedy kabina wreszcie się zatrzymała, rozległa się melodyjka i zsyntetyzowany kobiecy głos oznajmił:
— Poziom pierwszy, LEO, na niskiej orbicie okołoziemskiej.
I wszyscy troje powoli zaczęli płynąć w kierunku sufitu.
— Jesteśmy na orbicie — rzekł Bracknell, odpychając się lekko od ściany, by opaść w dół. — Nieważkość. Zerowa grawitacja.