Lara wyglądała na zadowoloną, ale Molina zbladł. Bracknell wyłowił z kieszeni pudełko pigułek.
— Masz, Victorze. Weź jedną. Żołądek przestanie podchodzić ci do gardła.
Drzwi windy rozsunęły się i natychmiast do ich uszu dotarł harmider, jaki wytwarzały ekipy montażowe. Wypłynęli z kabiny. Bracknell zaczepił nogą o pętlę na podłodze i ściągnął Larę w dół. Stojąc przyczepiona do podłogi i kiwając się lekko jak ukwiał, Lara przyglądała się wielkiej przestrzeni pustej platformy, przykrytej kopułą, którą ledwo było widać w wypełnionym kurzem powietrzu. Gdzieś daleko wyła denerwująco wiertarka, a wysoki jęk generatora elektrycznego sprawiał, że zaczęły boleć ją zęby. Z prawej strony spawarka wysyłała w powietrze snopy syczących iskier. Wypełnione pyłem powietrze pachniało spaloną izolacją i innymi woniami, których nie potrafiła zidentyfikować. Kobiety i mężczyźni w kombinezonach ustawiali ścianki działowe, przeważnie w małych grupach przypiętych do pokładu, parę osób jednak unosiło się swobodnie przy rusztowaniu, wysoko w górze. Elektryczny wózek przemknął po szynie umocowanej na płytach pokładu, z bagażnikiem wyładowanym wysoko czymś, co wyglądało jak metalowe płyty o strukturze plastra miodu. Wszyscy pokrzykiwali na siebie:
— Potrzymaj! O, tak!
— Poświećcie tutaj, ciemno tu jak w pięciogwiazdkowej restauracji, na litość boską!
— A skąd wiesz, jak wygląda pięciogwiazdkowa restauracja, chłopie?
— Mam! Popuść linę!
Bracknell wykonał zachęcający gest i zawołał przekrzykując hałas:
— Witajcie na poziomie jeden!
Molina skrzywił się, widząc ten harmider, lekko zielony na twarzy. Lara zaczęła uderzać się rękami po uszach; kiwała się na boki przemieszczając się od jednej pętli w podłodze do drugiej.
Bracknell skręcił w lewo i prowadził ich ostrożnie od jednego zestawu pętli do drugiego, obok grupy robotników zebranych przy małym stoliku, na którym stał termos z kawą. A przynajmniej Lara zakładała, że to kawa. Kilku robotników na widok Bracknella uniosło trzymane w dłoniach małe baloniki z cieczą. Mance skinął głową i odwdzięczył się uśmiechem.
— Kubki do ssania — rzekła Lara, śmiejąc się. — Jak dla niemowląt.
— W nieważkości to konieczne — wyjaśnił Bracknell.
Dalej były już zamontowane zakrzywione przepierzenia, a hałas stał się mniej uciążliwy. Szli przed siebie, przepierzenia zakrzywiały się i łączyły w górze jak sklepiony tunel, a szum prawie ustał.
— Jak widzicie i słyszycie — rzekł Bracknell — na poziomie jeden ciągle jeszcze trwa budowa.
— W uszach mi dzwoni — mruknęła Lara.
— Tak, są dość hałaśliwi — przytaknął Bracknell. — Ale gdyby kazać im być cicho, nic nie zostałoby zrobione.
Molina skinął głową niechętnie.
Wskazując na zakrzywiony metal w górze, Bracknell rzekł z nutą dumy w głosie:
— Te przepierzenia to kawałki rakiet towarowych, które wyniosły tu większość materiałów.
Lara uśmiechnęła się.
— Ani zużyć, ani wyrzucić.
— Trochę tak. Na Ziemię wróciły tylko silniki rakietowe.
Wskazała na podłogę.
— Tu już nie ma pętli w podłodze.
Bracknell skinął głową tak, że całe jego ciało przejęło ten ruch.
— Załoga jeszcze tu nie dotarła. Dalej musimy płynąć.
— Płynąć?
— Wystarczy odpychać się od ściany czubkami palców. To proste — dostrzegając ponury wyraz twarzy Moliny, Bracknell dodał: — Victorze, wszystko w porządku?
— Chyba tak — odparł Molina bez przekonania.
Płynęli wzdłuż nagich ścian korytarza, szorując palcami po zakrzywionym metalu.
— Tam, w pierwszym pomieszczeniu, w największej sali, będzie centrum przygotowawcze do wystrzeliwania satelitów.
— Będziecie je wywozić aż na tę wysokość i stąd je wystrzeliwać? — spytała Lara.
— To o wiele tańsze niż wystrzeliwanie ich z powierzchni Ziemi — wyjaśnił Bracknell. — Wystarczy mały silnik manewrowy, żeby wprowadzić satelitę na taką orbitę, na której chcą go mieć właściciele.
— Będziecie wystrzeliwać satelity geostacjonarne z platformy na tym poziomie, tak? — dopytywała się Lara.
— Tak. Wystarczy mały manewr silnikami i znajdą się we właściwym miejscu.
— Masterson Aerospace i inne firmy rakietowe chyba was nie polubią — rzekła.
— Chyba nie. Producenci siodeł i batów pewnie też nienawidzili Henry’ego Forda.
Lara zaśmiała się.
Hałas został już daleko za nimi, coś jeszcze było słychać, ale nie przeszkadzał w rozmowie. Podpłynęli do ciężkiej klapy wbudowanej w ścianę. Bracknell wystukał właściwy kod na ściennej klawiaturze i klapa stanęła otworem. Lara poczuła lekki powiew powietrza za sobą.
— Chciałaś okna? — zwrócił się do niej Bracknell. — To masz okno.
Przeszli przez klapę i Larze zaparło dech. Byli w niewielkim, zaciemnionym pomieszczeniu. Jedna ze ścian była w całości przezroczysta. Dalej widniała gigantyczna krzywizna Ziemi, połyskliwe oceany błyszczące w świetle Słońca, jasne, białe chmurki otulające powierzchnię, zmarszczki brązowych gór.
— O mój Boże — jęknęła Lara, przesuwając się wzdłuż wielkiego okna.
Molina cofnął się.
Bracknell postukał w okno kostkami palców.
— Szkłostal — rzekł. — Importowana z Selene.
— Jakie to piękne! — wykrzyknęła Lara. — Patrzcie! To chyba Kanał Panamski!
— Tak, to Ameryka Środkowa, zgadza się — rzekł Bracknell.
Wskazując na spiralny wir chmur wyjaśnił: — A to wygląda mi na burzę tropikalną na Pacyfiku.
Molina podpłynął bliżej i spojrzał na wirujący kłąb chmur.
— Czy może uszkodzić wieżę?
— To mało prawdopodobne. Burze tropikalne nie zbliżają się do równika, a my jesteśmy dość daleko od wybrzeża.
— Ale przecież…
— Wieża może oprzeć się wiatrowi o prędkości tysiąca kilometrów na godzinę, Victorze. To ponad trzy razy tyle, ile wynosi rekordowa prędkość najszybszego z zarejestrowanych huraganów.
— Nie da się spojrzeć prosto w dół — rzekła Lara, prawie jak rozczarowane dziecko. — Nie widać podstawy wieży.
— Spójrz na horyzont — rzekł Bracknell. — To Jukatan, tam starożytni Majowie budowali swoje świątynie.
— A te góry na prawo to muszą być Andy — stwierdziła.
Ich szczyty były nagie, z szarego granitu, pozbawione śniegu, odkąd nastąpił przełom cieplarniany.
— Mance — odezwała się Lara — mógłbyś użyć szkłostali do zbudowania przezroczystego szybu windy.
Prychnął.
— Nie przy tej cenie, jakiej domaga się Selene.
Molina podpłynął do otwartej klapy.
— Ta klapa jest hermetyczna, tak?
— Tak jest — odparł Bracknell. — Gdyby zewnętrzna ściana tego pomieszczenia została uszkodzona i nastąpiła ucieczka powietrza, klapa automatycznie się zamknie i odetnie rozhermetyzowane pomieszczenie.
— I uwięzi kogoś, kto się tu znajdzie — rzekł Molina.
— Zgadza się — odparł ponuro Bracknell.
— Przecież są tu skafandry — wtrąciła Lara — więc można by się uratować. Prawda?
Bracknell potrząsnął głową.
— Włożenie skafandra zajmuje za wiele czasu. Nawet w przypadku skafandra z nanowłókien.
— Więc chcesz nam powiedzieć — mruknął Molina — że nie jesteśmy tu bezpieczni.