Выбрать главу

Umetzu prawie się uśmiechnął.

— To musi być coś naprawdę strasznego, skoro pan aż tak się boi.

— Tak, to coś strasznego — odparł Nobu. — Naprawdę strasznego.

— O co więc chodzi?

— Kosmiczna wieża. Musi zostać zniszczona.

Umetzu wstrzymał oddech.

— Otrzymałem informację, że przy budowie wieży korzysta się z nanomaszyn.

— Skąd pan to wie? — wyrzucił z siebie zaskoczony Nobuhiko.

Umetzu uśmiechnął się skromnie i odparł:

— Kwiecisty Smok ma kontakty w wielu miejscach, także w Nowej Moralności.

— Nie wiedziałem, że korzystają z nanomaszyn.

— Coś w tym rodzaju. Podobno w granicach prawa, czy raczej, na jego granicy.

— Może moglibyśmy ich powstrzymać zupełnie legalnie, zwracając się do międzynarodowego sądu?

Umetzu potrząsnął nieznacznie głową.

— Nie ufałbym sądom. Lepiej po prostu działać.

— A zatem mógłby mi pan pomóc?

— Oczywiście. Kosmiczna wieża musi zostać zniszczona.

— Tak. I musi zostać zniszczona tak, by zarazem zdyskredytować sam pomysł budowania takich wież. Musi to być katastrofa tak spektakularna, by nikt już nie odważył się podejmować próby budowania następnej.

Nobuhiko poczuł jak płonie mu twarz i zauważył, że ściska swoją miniaturową czarkę tak mocno, iż jej brzeg wbija mu się w dłoń.

Umetzu wyglądał na nieporuszonego.

— Jak pan ma zamiar coś takiego osiągnąć?

Odzyskując panowanie nad sobą, Nobuhiko odstawił czarkę z laki na tacę i odpowiedział:

— Moi specjaliści doskonale wiedzą, jak ją zburzyć. Mają wszystkie niezbędne informacje. Potrzebujemy tylko ludzi do wykonania zadania.

— Ludzi, którzy staną się męczennikami.

Nobuhiko znów pochylił głowę.

— To nie jest bardzo trudne — rzekł Umetzu. — Są ludzie, którzy chętnie pójdą na śmierć, zwłaszcza wtedy, gdy będą wierzyć, że dokonują czegoś co jest warte ich śmierci.

— Ale to musi pozostać absolutną tajemnicą — powtórzył Nobuhiko z naciskiem. — Żadne ślady nie mogą prowadzić do Yamagata Corporation.

Umetzu przymknął na krótko oczy.

— Możemy znaleźć męczenników gdzie indziej: nawet tłuści Amerykanie mają fanatyków w Nowej Moralności.

— Naprawdę? — spytał Nobuhiko.

— Ale co z pańskimi technikami? Też zostaną męczennikami?

— To nie będzie konieczne.

— Ale będą mieli dostęp do informacji, które pan musi zachować w tajemnicy. Kiedy wieża runie, będą wiedzieli, że to pańskie dzieło.

— Kiedy to się stanie, będą daleko od Ziemi — rzekł Nobuhiko. — Już ich przeniosłem do naszej filii w Pasie Asteroid.

Umetzu zastanowił się przez chwilę.

— Słyszałem, że Pas Asteroid to bardzo niebezpieczne miejsce.

— Niewykluczone.

— Toczyły się tam wojny. Wielu ludzi zginęło.

— Słyszałem, że Kwiecisty Smok ma zwolenników także i w Pasie. Wiernych zwolenników.

Umetzu zrozumiał niewypowiedziane żądanie Nobu. Tym razem uśmiechnął się lekko.

— Więc wasi ludzie nie będą męczennikami. Po prostu padną ofiarą wypadku.

— Sam pan mówił, że Pas to bardzo niebezpieczne miejsce — odparł Nobu.

CIUDAD DE CIELO

Po wyjeździe Moliny do Australii Elliott Danvers czuł się samotny. Brakowało mu wspólnych posiłków, złośliwych przekomarzań, słownej szermierki, która pozwalała im ćwiczyć intelekt.

Przez kilka tygodni od wyjazdu Victora Danvers próbował zapomnieć o własnych potrzebach i pogrążył się w pracy. Nie, przypominał sobie, to nie jest moja praca, to jest boża praca.

Czuł niepokój, gdyż siedziba w Atlancie nie zareagowała w żaden widoczny sposób na jego informację, że przy budowie wieży wykorzystywana jest nanotechnologia. Sądził, że jakaś reakcja nastąpi, a przynajmniej pochwała jego szpiegowskich umiejętności. A tu nic. Ani słowa podziękowania czy gratulacji za dobrze wykonaną pracę. Cóż, powiedział sobie, świadomość dobrze wykonanej pracy będzie w takim razie jedyną nagrodą.

Pracował, ale czuł się jednak rozdrażniony, rozczarowany i niedoceniony.

Poszedł do Bracknella i poprosił o pozwolenie na przerobienie jednego z budynków magazynowych na międzywyznaniową kaplicę. W miarę jak ukończenie budowy wieży było coraz bliżej, wiele budynków przestawało być potrzebnych, bo robotnicy rozjeżdżali się do domów. Danvers zauważył, że na ulicach było coraz mniej robotników budowlanych — Jankesów i Latynosów, a coraz więcej techników: informatyków i elektroników o azjatyckich rysach.

— Kaplicę? — gdy Danvers wyartykułował pytanie, Bracknell wyglądał na zaskoczonego.

Danvers pokiwał głową stojąc przed biurkiem Bracknella.

— Macie kilka pustych budynków. Nie będę potrzebował dużo miejsca…

— Chce ksiądz powiedzieć, że cały czas pracował tu nie mając do dyspozycji kościoła? — Bracknell był chyba szczerze zaskoczony. — To gdzie ksiądz odprawiał msze?

— Głównie na zewnątrz. Czasem w mojej kwaterze, dla mniejszych grup.

Biuro Bracknella nie było specjalnie imponujące. Narożny pokój w budynku operacyjnym z blachy falistej. Siedział przy pogiętym i porysowanym stalowym biurku. Na jednej ze ścian wisiał inteligentny ekran, który prawie sięgał niskiego sufitu. Na drugiej wisiały zdjęcia wieży na różnych etapach powstawania. Dwa okna wychodziły na ulicę, a przez jedno było widać ciemny pień wieży wznoszący się do nieba nad oddalonymi zielonymi wzgórzami.

Wskazując gestem plastikowe krzesło przed biurkiem, Bracknell rzekł:

— Myślałem, że gdzieś tu jest jakiś kościół.

Danvers uśmiechnął się gorzko opadając całym ciężarem na krzesło.

— Nie chodzi pan do kościoła.

— Tu mnie ksiądz ma — przyznał Bracknell z przepraszającym uśmiechem.

— Jest pan wierzący?

Bracknell zastanowił się przez moment, przekrzywiając głowę.

— Tak, sądzę, że tak naprawdę jestem. Nie wyznaję żadnej zorganizowanej religii, rozumie ksiądz. Ale… kosmos jest tak cholernie uporządkowany. Wydaje mi się, że wierzę w jakiś byt, który ma pieczę nad wszystkim. Pewnie to zostało mi z dzieciństwa. Trudno się tego wyzbyć.

— Nie musi pan przepraszać — rzekł Danvers, nieco cierpkim tonem. Mówi, że nie wyznaje żadnej zorganizowanej religii, pomyślał. To jeden z tych intelektualnych estetów, którzy podchodzą do wszystkiego racjonalnie i nazywają to religią. W najlepszym razie to jakiś pieprzony deista.

Bracknell wyświetlił mapę miasta i wydał komputerowi polecenie wyświetlenia nieużywanych budynków. Na ściennym ekranie pojawiły się cztery podświetlone na czerwono.

— Proszę sobie coś wybrać — rzekł do Danversa, wykonując zachęcający gest w stronę ekranu.

Danvers wstał i podszedł do mapy, po czym przyglądał się jej przez chwilę.

— Ten — rzekł wreszcie, stukając kostkami palców w ekran.

— Ten jest najmniejszy — rzekł Bracknell.

— Moja kongregacja nie jest szczególnie wielka. Poza tym lokalizacja jest dobra, blisko centrum miasta. Wielu ludzi zobaczy, jak ich przyjaciele i koledzy z pracy idą na nabożeństwo. To udowodniony fakt: ludzie podążają za tłumem.

— To ciekawska małpa siedząca w naszych genach — rzekł lekkim tonem Bracknell.

Danvers próbował ukryć niechęć, która pojawiła się na jego twarzy.