— Czy to nie przypomniało księdzu teorii Darwina?
— Jesteśmy czymś bardzo odległym od małp — rzekł Danvers stanowczo.
— Tak sądzę. Ale jesteśmy ssakami; lubimy towarzystwo innych. Potrzebujemy go.
— Cóż, pewnie ma pan rację.
— Czemu więc ksiądz nie zje dziś kolacji z Larą i ze mną? Możemy porozmawiać na temat nowej kaplicy.
Zaproszenie zaskoczyło Danversa. Gdzieś głęboko w duszy wiedział, że człowiek może być niewierzący, a mimo to może być uczciwym człowiekiem. Tylko że ten cały Bracknell kieruje budową bluźnierczej wieży. Nie mogę dopuścić do tego, żeby się z nim zaprzyjaźnić, postanowił Danvers. Może i jest sympatyczny, ale to wróg. Albo czynisz dzieła boże, albo diabelskie. W walce między dobrem a złem nie można zachować neutralności.
Restauracja była wypełniona zaledwie do połowy. Bracknell dostrzegł to, gdy wraz z Larą wkroczyli do środka przez otwarte na oścież drzwi. Większość robotników budowlanych już wyjechała. Kiedy tylko platforma geostacjonarna zostanie ukończona, wieża zacznie działać oficjalnie.
Dostrzegł, że wielebny Danvers już zasiadł przy stole i gawędzi z właścicielem restauracji pełniącym rolę gospodarza, wysokim, uprzejmym Albańczykiem, który przewyższał wzrostem większość swojego kuchennego personelu. Kiedy tylko dostrzegł wchodzących Larę i Bracknella, zostawił Danversa w połowie zdania i podbiegł do nich.
— Niewielu dziś gości — rzekł na powitanie.
— Już niedługo — odparł Bracknell. — Dużo ludzi tu przybędzie. Za rok będzie pan musiał powiększyć lokal dwukrotnie.
Właściciel uśmiechnął się i pokazał im nowe malowidła na ścianach wykonane przez miejscowych artystów. Wiejskie scenki. Panorama Quito. Jedno przedstawiało góry i wieżę na malowane w odcieniu bladej pomarańczy. Bracknell pomyślał, że są dość pospolite i milczał, ale Lara paplała coś radośnie o żywych kolorach.
Kolacja z wielebnym Danversem zaczęła się raczej nudno. Z jakiegoś powodu pastor był powściągliwy i nie wykazywał chęci do rozmowy. Larze jednak udało się go rozruszać — zaczęła z nim rozmawiać o jego dzieciństwie, o młodych latach spędzonych w slumsach Detroit.
— Nie macie pojęcia, jak trudne jest dorastanie w siedlisku grzechu i przemocy. Gdyby nie Nowa Moralność, Bóg raczy wiedzieć, co by się ze mną stało — opowiadał Danvers znad solidnego steku z antrykotu. — Ciężko pracowali, żeby utrzymać porządek na ulicach, pozbyć się rozrabiaków i handlarzy narkotyków. Ciężko pracowali, żeby zrobić porządek ze mną.
— A cóż takiego ksiądz robił? — rzuciła Lara lekkim tonem.
Danvers nieco zbladł.
— Biłem się za pieniądze — wyjaśnił cicho. — Ludzie płacili niemałe sumy, żeby zobaczyć, jak dwóch mężczyzn próbuje sobie zrobić krzywdę, aż do utraty nieprzytomności.
— Naprawdę?
— Naprawdę. Kobiety też walczyły. Na ringu, a całe tłumy wiwatowały i wyły jak zwierzęta.
Bracknell dostrzegł, że Danversowi drżą ręce. Lara jednak drążyła temat.
— I Nowa Moralność wszystko to zmieniła?
— Tak, dzięki Bogu. Dzięki ich ludziom ulice Detroit stały się bardziej czyste i bezpieczne. Przestępców pozamykano.
— Z tego co słyszałem, także ich prawników — wtrącił Bracknell. To miał być żart, ale Danvers nie zaśmiał się, a Lara rzuciła mu spojrzenie pełne dezaprobaty.
— Wielu prawników poszło do więzienia — rzekł poważnym tonem Danvers — albo do ośrodków resocjalizacji. Pomagali przestępcom, zamiast chronić niewinne ofiary! Dostali to, na co zasłużyli.
— Przy takich gabarytach — rzekła Lara — ksiądz musiał być niezłym bokserem.
Danvers posłał jej uśmiech pełen żalu.
— Zawsze znalazł się ktoś większy.
— Ale ksiądz wygrywał, tak?
— Nie — odparł szczerze. — Bardzo rzadko.
— A teraz ksiądz walczy o ludzkie dusze — oznajmiła Lara.
— Tak.
— To chyba lepiej, prawda?
— Tak.
Bracknell rozejrzał się po restauracji. Zaledwie połowa stolików była zajęta.
— Pusto tu dziś — rzekł, próbując zmienić temat.
— W poniedziałki nigdy się wiele nie dzieje — zauważyła Lara.
— Ale nie u nas — oznajmił Bracknell. — Skończyliśmy dziś prace przy platformie LEO. Jest gotowa i niedługo zacznie oficjalnie działać.
— Naprawdę? — rozpromieniła się Lara. — To nawet przed terminem, prawda?
Bracknell pokiwał z zadowoleniem głową.
— Skytower Corporation ogłosi to publicznie na posiedzeniu zarządu w przyszłym miesiącu. Wielka nowina w mediach. Będę w wiadomościach.
— To cudownie!
Danvers wykazywał mniejszy entuzjazm.
— Czy to oznacza, że już możecie wystrzeliwać satelity z platformy LEO?
— Mamy już kontrakty na cztery starty.
— Ale platforma geostacjonarna nie jest jeszcze gotowa, tak?
— Tu też wyprzedzamy plan.
— Ale nie jest gotowa.
— Mamy na to jeszcze sześć miesięcy — wyjaśnił Bracknell, czując się prawie jakby przyznał się do jakiegoś złego uczynku.
Danversowi udało się popsuć mu nastrój.
Kiedy skończyli desery i dopili kawę, okazało się, że są jedynymi gośćmi w restauracji. Robot-kelner już zamiatał podłogę, a dwóch pracowników kuchni ustawiało krzesła na stołach, żeby zrobić mu miejsce.
Danvers życzył im dobrej nocy i ruszył do swojej kwatery. Bracknell i Lara ruszyli wolno, trzymając się pod ręce.
Mijali plamy światła i cienia rzucane przez uliczne lampy, aż Lara odezwała się nagle:
— Wielebny Danvers chyba czuje się nieswojo w obliczu faktu, że żyjemy w grzechu.
Bracknell uśmiechnął się figlarnie.
— Mając na uwadze wszystkie czynniki, to nie jest wcale takie złe.
— Naprawdę? Rzeczywiście tak uważasz?
Patrząc na światła wieży, która rozcinała nocne niebo na pół, Bracknell mruknął:
— Hm, pewnie Paryż byłby lepszy.
— Tam właśnie ma być posiedzenie zarządu?
— Tak — przytaknął. — Właśnie tak Skytower Corporation uczyni ze mnie gwiazdę mediów.
— Mój ty przystojny bohaterze.
— Chcesz tam ze mną polecieć? — spytał.
— Do Paryża?
— Jasne. Kupisz sobie jakieś ciuchy.
— Chcesz powiedzieć, że przydałyby mi się jakieś ciuchy?
Zatrzymał się w ciemności między lampami i otoczył ją ramieniem.
— Przydałaby ci się nowa sukienka. Będzie wesele.
— Wesele? — Było ciemno, ale nawet w mroku było widać, jak oczy robią jej się okrągłe ze zdumienia.
— Wieża jest prawie gotowa, a mając na uwadze, ile szumu w mediach będzie przy jej otwarciu, dobrze byłoby, żebym zrobił z ciebie przyzwoitą kobietę.
— Ty szowinistyczna męska świnio!
— Poza tym — dodał — Danvers już nie będzie musiał czuć się niezręcznie.
— Mówisz poważnie? — spytała. — To nie żart?
Pocałował ją lekko.
— Śmiertelnie poważnie, kochanie. Wyjdziesz za mnie?
— W Paryżu?
— Jeśli tylko tego chcesz…
Lara zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała najgoręcej jak umiała.
PLATFORMA GEOSTACJONARNA
— Spójrzcie na me dzieło, wy możni — zaintonował Ralph Waldo Emerson, naczelny inżynier — i w rozpaczy pozostańcie.
W euforii wywołanej jego narodzinami, rodzice nadali mu imiona sławnego poety. Emerson podejrzewał, że w tej radości musiały mieć jakiś udział „miękkie” narkotyki, których używali; wiele poszlak o tym świadczyło w czasach, gdy dorastał w miasteczku przyczep kempingowych, przemierzających zniszczony przez suszę pas ziemi w środkowozachodnich Stanach.