Jego ojciec był mechanikiem, a matka pielęgniarką i ich umiejętności były wysoko cenione przez wędrowną społeczność. I oboje kochali poezję. Stąd się wzięło jego imię.
Wszyscy nazywali go Waldo. Od ojca przejął pasję do mechaniki i zgłębiał tę dziedzinę zdalnie, korzystając z sieci komputerowych i łączy satelitarnych, które czasem działały, a czasem nie. Osiągnąwszy wiek dojrzały, Emerson opuścił przyczepę i zaczął studiować w prawdziwym, murowanym college’u. Chciał tylko zdobyć stopień naukowy, by mieć jakiś dowód swoich umiejętności dla potencjalnych pracodawców. Wędrowne życie mu nie odpowiadało. Chciał się gdzieś osiedlić, być bogatym (a przynajmniej zamożnym), cieszyć się szacunkiem i budować dla ludzi nowe rzeczy.
Tak się jednak nie stało. Dla młodego, zdolnego inżyniera było mnóstwo pracy przy odbudowie zniszczonej sieci energetycznej, budowie nowych miast dla uciekinierów, którzy musieli opuścić swoje domy zniszczone przez powódź, projektowaniu farm słonecznych pod czystym niebem pustyni na Południowym Zachodzie. Tylko że przy tych pracach musiał się ciągle przemieszczać z miejsca na miejsce. Nadal był nomadem, choć pozostawał w jednym miejscu dłużej niż jego rodzice o cygańskich upodobaniach.
Nie zdobył nigdy fortuny ani nawet większego majątku. Większość prac, jakie wykonywał, była zlecana przez rząd federalny lub stanowy po stawkach minimalnych. Często był powoływany przez lokalną kapitułę Nowej Moralności i wtedy otrzymywał tylko wikt i opierunek plus nabożne kazanie o czynieniu bożych dzieł. Ożenił się dwa razy i dwa razy rozwiódł, po czym zrezygnował z myśli o małżeństwie.
Aż kiedyś poznał faceta nazwiskiem Bracknell, który opowiedział mu o szalonym pomyśle. Oczy błyszczały mu chorobliwie. Ralph Waldo Emerson zakochał się w pomyśle zbudowania kosmicznej wieży.
Teraz, kiedy budowla była już prawie gotowa, był prawie smutny. Nigdzie dotąd nie spędził tyle czasu, co w Ekwadorze. Zaczął doceniać hiszpańską poezję. Przestał mieć zawroty głowy w nieważkości. Szczycił się tym wyjątkowym dziełem architektury, wieżą sięgającą nieba. Wyrył nawet swoje imię na jednej z płyt, które chroniły wieżę aż do poziomu geostacjonarnego, izolując ją od potężnej energii elektrycznej z pasa Van Allena. Odziany w opancerzony skafander, za pomocą pistoletu elektronowego starannie wypisał swoje imię i nazwisko na jednej z fulerenowych płyt.
Zaśmiał się, uznając to za dobry żart. Kiedyś jakiś głupek konserwator zobaczy je i będzie się zastanawiał, kto u licha wypisał imię poety na pancerzu izolacyjnym wieży.
Teraz stał przy panelu sterowania w niewielkim owalnym pomieszczeniu, które wkrótce stanie się sterownią poziomu geostacjonarnego. Nogi wsunął w plastikowe pętle na podłodze, by nie odlecieć bezwładnie w stanie nieważkości. Otaczały go ekrany, które wypełniały szczelnie ściany, przypominając złożone oko jakiegoś gigantycznego owada. Technicy w szarych kombinezonach unosili się w powietrzu, próbując połączyć ekrany i uruchomić je. Kolorowe światełka na panelu sterowania zamrugały jedno po drugim i nowy ekran rozjarzył się światłem. Emerson zobaczył kilkanaście sekcji potężnej budowli znajdującej się na poziomie geostacjonarnym. Pewnie, ciągle jeszcze było dużo do zrobienia, ale głównie zostało już tylko wnoszenie sprzętu i montowanie go. Wyposażenie hotelu na górnym poziomie platformy. Sprawdzenie tarczy antyradiacyjnej i elektrycznej izolacji śluz powietrznych. Upewnienie się, czy toalety używane w stanie nieważkości rzeczywiście działają. Robota głupiego. Nic twórczego. Żadnych wyzwań.
Mówiło się o budowie nowej wieży na Borneo albo w Środkowej Afryce.
— Nigdy nie jest za późno na szukanie nowszego świata — mruknął do siebie. — Pożeglować w stronę zachodu słońca.
— Hej, Waldo — w słuchawce w uchu zazgrzytał drażniąco głos jednego z jego asystentów — nadlatuje statek z zaopatrzeniem.
— Jeszcze wcześnie — odparł Emerson nawet nie patrząc na cyfrowy zegar wbudowany w panel sterowania.
— Wcześnie czy późno, są tu i potrzebują portu do zadokowania.
Emerson spojrzał na ekran roboczy, po czym zaczął szybko stukać w klawiaturę. Jeden z ekranów zamrugał i przełączył się z widoku wnętrza pustego i nieudekorowanego poziomu hotelowego na górze na zewnętrzny widok z kamery: stożkowaty kliper Mastersona unoszący się na orbicie kilkaset metrów od platformy. Skrzywił się na ten widok.
— Miał być bezzałogowy moduł dostawczy — rzekł do mikrofonu.
— A mamy śliczny, błyszczący kliper — odparł asystent. — Mają nasz ładunek, chcą go wyładować i lecieć do domu.
Potrząsając lekko głową, Emerson sprawdził list przewozowy automatycznie przesłany przez kliper do głównego programu logistycznego platformy. Wszystko się zgadzało.
— Dlaczego przysłali kliper? — zastanawiał się głośno.
— Mówią, że silnik frachtowca ma awarię i wrzucili moduł dostawczy zamiast modułu pasażerskiego klipra.
Dla Emersona nie miało to sensu, ale kliper był tam, czekał, by zadokować i wyładować zaopatrzenie, a na liście przewozowym było dokładnie to, co zamówili.
— Nie nam pytać, czemu — zacytował nieudolnie Emerson. — Wyślij ich do doku trzy, mają najbliżej.
— Zrobi się.
Franklin Zachariah pogwizdywał sobie radośnie, siedząc wtłoczony do małego kokpitu klipra. Pilot, Japończyk, Wietnamczyk, czy jakiś inny azjatycki gnojek, rzucił mu przez ramię rozzłoszczone spojrzenie. Trudno określić jego narodowość, pomyślał Zach, przy tej całej czerni, jaką ma na sobie. Wygląda jak zamaskowany ninja albo jakiś android z zakazanego filmu z terminatorem.
Zachariah przestał nucić, ale nadal powtarzał sobie melodię w głowie. Pomagało mu to zabić nudę. Bał się, że będzie miał mdłości, kiedy statek wejdzie na orbitę, ale lek, który mu podano, najwyraźniej działał. Nieważkość nie była ani trochę uciążliwa. Żadnego rzygania ani nawet mdłości.
Zachariah był Amerykaninem. Nie należał do Nowej Moralności ani ruchu Kwiecistego Smoka, czy w ogóle jakiegokolwiek ruchu fundamentalistycznego. Nie wyznawał nawet religii swoich przodków. Uznał, że nie potrafiłby wierzyć w boga, który popełnił tyle błędów. Uznał też, że jest bardzo inteligentnym młodym człowiekiem — wszyscy, których spotykał, próbowali go o tym przekonać. Nie wiedzieli jednak, że w rzeczywistości był dość niebezpiecznym facetem.
Urodził się w Brooklynie, ale miał zaledwie sześć lat, gdy poziom mórz podniósł się z powodu efektu cieplarnianego i przerwał tamy przeciwpowodziowe miasta i rodzina Zachariaha uciekła do dalekich krewnych w górach koło Charleston w Zachodniej Wirginii. Młody Zach, jak wszyscy go nazywali, dowiedział się, co to znaczy być Żydem. W szkole inni chłopcy na zmianę albo go bili, albo domagali się, żeby odrabiał im lekcje. Jego ojciec, który był przedtem profesorem w Nowym Jorku, teraz musiał zadowolić się pracą księgowego u młodszego kuzyna, jubilera z centrum Charleston, który w końcu został zastrzelony podczas napadu rabunkowego.
Zach nauczył się unikać bicia, zatrudniając najgorszych zbirów w szkole jako goryli. Płacił im pieniędzmi, które zarabiał sprzedając narkotyki, jakie sam produkował w zapleśniałej piwnicy domu, dzielonego z czterema innymi rodzinami.
Jako nastolatek Zach został uznanym hakerem komputerowym, jednak w przeciwieństwie do swoich pryszczatych kolegów, którzy grzebali w nielegalnych stronach pornograficznych albo niszczyli systemy komputerowe za pomocą dziecinnych wirusów, Zach wykorzystywał swoje komputerowe talenty na bardziej tajemnicze i zyskowne sposoby. Podkradał pieniądze z kont. Fałszował policyjne bazy danych. Sprawił nawet, że jego prostacki kolega ze szkoły, który był najgorszym dręczycielem, został aresztowany przez policję stanową za namawianie do aborcji. Dzieciak poszedł do wiezienia, twierdząc, że jest niewinny, ale jego własny komputer dostarczył dowodów winy. Świetnie, pomyślał Zach, gdy ten zdumiony gamoń został odwieziony do obozu pracy Nowej Moralności.