Zach gardził szkołą. Miał za dużo zabawy grając na nosie całemu światu. Był samotnym geniuszem, który wywołał panikę z powodu zagrożenia ospą i zmusił do ustąpienia szefa Centrum Walki z Epidemiami. Dotarł nawet do archiwum nieostrożnego twórcy przemówień dla Białego Domu i wykradł zawartość całego zbioru poufnych notatek służbowych, wywołując panikę w kręgach najbliższych doradców prezydenta. Bombowo.
I wtedy odkrył radość, jaką przynosi prawdziwe zniszczenie. Stało się to, gdy oglądał piracki film, jeszcze nie wyświetlany w kinach kolejny remake Upiora w operze. Zach siedział i w zachwycie patrzył, z otwartymi ustami, jak upiór przecina łańcuch, na którym wisi potężny kandelabr zwieszający się nad widownią. Bosko i bombowo! Potężna góra kryształu uderza w publiczność, rozwalając na strzępy tłuste stare babska w długich sukniach i jeszcze tłuściejszych starych gości w czarnych smokingach.
Franklin Zachariah poznał prawdziwe piękno, dreszcz seksu i prawdziwe zniszczenie. Zniszczenie przęsła autostrady kwasem, by zawaliło się pod ciężarówkami z naczepą, które wjechały na nią rano. Spięcie w instalacji elektrycznej lotniska i zniszczenie generatora awaryjnego w czasie, gdy w powietrzu panował największy ruch. Dyskretne odłączenie silników poruszających zastawami na dolnym Potomacu, by woda burzowa spiętrzona przez nadciągający huragan zalała ulice stolicy, a nadęci politycy zaczęli się przekrzykiwać usiłując zwalić na kogoś winę. Superbosko.
Większość czasu pracował sam, żyjąc z pieniędzy podbieranych tu i ówdzie z kont bankowych hakerskimi metodami. Przy większych robotach, jak powódź, potrzebował wspólników, to jasne. Zawsze jednak utrzymywał w tajemnicy swoją tożsamość, rozmawiając ze wspólnikami tylko za pośrednictwem starannie buforowanych łączy komputerowych, przez które — tego był pewien — nie można było go wyśledzić.
Było dla niego wielkim zaskoczeniem, gdy przedstawiciel ruchu Kwiecistego Smoka skontaktował się z nim i wspomniał o kosmicznej wieży. Zaskoczenie szybko go jednak opuściło, gdy opisał mu najbardziej boski pomysł, o jakim słyszał. Szybko poprosił o dokładne schematy i zagłębił się w ciężkiej pracy.
PODCHODZENIE DO DOKOWANIA
Lara i Bracknell jechali jedną z niewielkich elektrycznych furgonetek używanych przez budowniczych wieży na lotnisko w Quito. Bracknell miał lecieć na spotkanie zarządu Skytower Corporation i konferencję prasową, na której miano ogłosić, że wieża jest już gotowa. Mieli zostać tam na weekend, by udzielać wywiadów i brać udział w różnych wydarzeniach, a następnie wrócić do Quito w następny poniedziałek.
— Jesteś pewna, że nie chcesz wziąć ślubu w Paryżu? — spytał, uśmiechając się radośnie, prowadząc furgonetkę stromą, żwirową drogą. — Moglibyśmy zorganizować ceremonię u stóp wieży Eiffla. To byłoby takie symboliczne.
Ciężarówki i autobusy pędziły w przeciwnym kierunku, w kierunku Podniebnego Miasta, wzbijając tumany szarego pyłu.
Lara potrząsnęła głową.
— Próbowałam poprzez sieć przebrnąć przez tę całą biurokrację, Mance, ale to bez szans. Musielibyśmy tam zostać co najmniej dwa tygodnie.
— Francuzi kochają dolary turystów.
— I chcą własnych badań krwi, własnych poszukiwań w bazie danych obywateli. I pewnie zwróciliby się do Interpolu o nasze kartoteki.
— W takim razie pobierzemy się, kiedy wrócimy — rzekł lekkim tonem.
— I zaprosimy rodziny i przyjaciół.
— Zapytam Victora, czy przyleci i zostanie moim drużbą.
Lara nie odpowiedziała.
— A może poprosimy wielebnego Danversa, żeby udzielił nam ślubu?
— W jego nowej kaplicy?
— Chyba że wolisz katedrę w Quito.
— Nie — odparła Lara. — Niech będzie ceremonia u podstawy wieży. Z wielebnym Danversem.
Chciał ją pocałować, przez chwilę chciał się nawet zatrzymać. Zamiast tego jechali przez chwilę w milczeniu, uśmiechając się radośnie. Gdy zbliżyli się do lotniska w Quito, droga zmieniła się w brukowaną. Ruch był coraz większy. Lara odwróciła się i wyjrzała przez tylne okno.
— Jakie to dziwne, nie widzieć wieży na niebie — powie działa.
— Będzie tam, jak wrócimy — rzekł lekko Bracknell. — Ale przez parę dni będzie musiała ci wystarczyć wieża Eiffla.
— Potwierdzam dokowanie — rzekł drugi pilot klipra. Podobnie jak pilot, miał na twarzy ciemne okulary. Zach pomyślał, że wygląda trochę na Azjatę, ale akcent miał bardziej z Kalifornii albo innej części Stanów.
— Powiem załodze wieży, żeby zaczęli rozładunek — odparł pilot.
Zach wiedział, co to oznacza. Kliper był przyczepiony do wieży tunelem dokującym, krótką izolowaną rurą, która łączyła śluzę powietrzną wieży z ładownią klipra. Zespół techników wieży miał przejść przez tunel i zacząć rozładunek.
Zach wyobraził ich sobie jako szympansy wykonujące jakieś głupie prace.
Tymczasem tuzin kobiet i mężczyzn zrekrutowanych diabli wiedzą gdzie, miało wyjść drugą śluzą powietrzną klipra, w skafandrach, niosąc jego prawdziwy ładunek: pięćdziesiąt malutkich kapsułek z nanomaszynami, pożeraczami zaprogramowanymi tak, by niszczyć molekuły węgla, a więc i fulereny. Zach spędził całe miesiące na badaniu planów wieży, które dostarczyli mu ludzie z ruchu Kwiecistego Smoka, obliczając, w jaki sposób zniszczyć wieżę. Wystraszyli się, gdy po raz pierwszy wspomniał o pożeraczach; nanotechnologia była dla nich złem wcielonym. Jednak ktoś postawiony wyżej w hierarchii najwyraźniej nie przejmował się ich lękami i dostarczył wysoce niebezpieczne pożeracze, których miał użyć Zach.
A teraz dwunastu fanatyków religijnych bawiło się nanomaszynami, które mogły ich zabić, jeśli nie byliby ostrożni. Każdy z zespołu pracującego w przestrzeni kosmicznej miał minikamerę przyczepioną do hełmu, więc Zach mógł wydawać im polecenia siedząc wygodnie w kokpicie, bezpiecznie połączony ze swoją ekipą cienkimi jak włos światłowodami, którymi były przesyłane jego polecenia, i nie było niebezpieczeństwa, że ktoś je przechwyci.
A teraz będzie zabawnie, pomyślał Zach, włączając laptopa, za pomocą którego miał się komunikować ze swoją ekipą.
Ralph Waldo Emerson obserwował rozładunek z daleka, zastanawiając się, po co dostawca zaopatrzenia wykosztował się na wyczarterowanie lśniącego nowością klipra zamiast innego zautomatyzowanego frachtowca.
— Nadzwyczaj dziwnie — mruknął, stojąc w sterowni — lubo, dziwnie lubo.
— A ty znowu cytujesz poezję? — spytał asystent.
Emerson miał dużą ochotę wyjąć sobie z ucha słuchawkę, ale wiedział, że to głupi pomysł. Spytał więc:
— Jak idzie?
— Jakoś idzie. Riley i jego chłopcy przepychają paczki przez klapę, a ja sprawdzam wszystko na wejściu. Niewiele do roboty. Tylko trzeba trochę popracować mięśniami. Wyszkolony szympans by sobie poradził.