Emerson zobaczył na jednym z ekranów znudzoną ekipę pchającą pozornie pozbawione masy skrzynie przez tunel łączący.
— Tylko niech uważają — ostrzegł. — Nieważkość wcale nie oznacza, że te skrzynie nie mają masy. Wystarczy się dostać między skrzynię i po żebrach, zupełnie jak na Ziemi.
— Wiem — odparł asystent zniecierpliwionym, kąśliwym tonem.
— Tylko upewnij się, że szympansy wiedzą.
— Co? Żadnego cytatu okolicznościowego?
— Głupiec szybko rozstaje się ze swoimi żebrami — odwarknął.
Zach nucił coś bezgłośnie, gdy wywołał plany i dopasował je do widoku z kamer na hełmach jego zespołu. Połączenie między platformą geostacjonarną, a głównymi linami wieży, było najważniejszym punktem. Wystarczy je przeciąć, a trzydzieści pięć tysięcy kilometrów wieży spadnie na Ziemię, zaś pozostałe trzydzieści pięć tysięcy, z drugiej strony platformy, odleci wirując w kosmos i unosząc ze sobą platformę.
Z trudem opanował chęć, by nie zachichotać, gdyż wiedział, że mogłoby to rozdrażnić pilotów o ponurych twarzach siedzących nieruchomo jak posągi, w zasięgu ręki tuż przed nim. Zaraz rozwalę największą budowlę na świecie. Bum! I zniknie.
Pewnie spadnie na Quito, pomyślał Zach. Zabije jakiś milion ludzi. Jak młot boży wbije ich w ziemię. Jak wielki but rozdeptujący pluskwy.
Kulminacja mojej kariery, pomyślał Zach. Tylko że nikt nie będzie wiedział, że to ja. Nikt nie wie, kim jestem. Ale po tym się dowiedzą. Powstanę i powiem całemu światu, że to ja tego dokonałem. Ja. Franklin Zachariah. Terrorysta terrorystów. Doktor Destrukcja.
Zamiast zwykłych butów Lara miała na nogach plecione sandały. Bracknell zauważył to, gdy posuwali się powoli w kolejce do odprawy. Skrzywił się, gdy pomyślał, że pewnie każą mu zdjąć buty, gdy będzie przechodził przez bramkę do wykrywania metalu.
Co za głupota, pomyślał. Od dwudziestu lat nie było na tym lotnisku żadnego terrorysty, a dalej stosują tak idiotyczne procedury.
I rzeczywiście, potężnie zbudowany ochroniarz o ponurej twarzy w milczeniu wskazał na buty Bracknella, zaś Lara przeszła nie niepokojona przez bramkę wykrywacza metalu. Posapując ze złości, Bracknell zdjął buty i rzucił je na taśmę, która przebiegała przez urządzenie do prześwietlania bagażu.
Jego wysiłki nie zdały się na nic — alarm i tak się uruchomił i para ochroniarzy musiała go przeszukać. Zapomniał o palmtopie z telefonem, który nosił w kieszeni koszuli.
— Nie, nie — rzucił Zach ostro do mikrofonu laptopa. — Tylko otwórz kapsułę i wklinuj ją między liny. Nic więcej nie musisz robisz, nanomaszyny odwalą całą robotę.
Wszystko trwało dłużej niż przypuszczał. Pięćdziesiąt lin, aż tyle trzeba przeciąć, zżymał się w duch Zach, a te szympansy będą to robić przez cały pieprzony dzień.
Spód platformy geostacjonarnej przypominał Zachowi gigantyczną pajęczynę. Przyglądał się jej za pośrednictwem kamer swojej ekipy. Wszystko pasowało prawie idealnie do dostarczonych planów; zawsze były jakieś drobne rozbieżności między planami a istniejącą konstrukcją. Nie da się zbudować czegoś tak wielkiego bez naciągania planów tu i tam, przynajmniej trochę.
Zach wiedział, że konstrukcję podtrzymywały głównie liny naciągnięte przez siłę odśrodkową — cała budowla wirowała zgodnie z ruchem obrotowym Ziemi. Wystarczy przerwać połączenia na poziomie geostacjonarnym i siła rozciągająca zniknie. Wieża spadnie na ziemię, a górna część odleci w kosmos, wirując jak szalona.
Pięćdziesiąt lin, powtórzył sobie. Niech tylko nanoboty przegryzą te pięćdziesiąt lin, a pozostałe nie zdołają utrzymać razem konstrukcji. Pięćdziesiąt lin.
W uchu Emersona znów rozległ się głos, tym razem należący do oficera ochrony.
— Słucham — rzekł do mikrofonu.
— Tam się dzieje coś dziwnego.
— Co?
— Ten kliper, który zadokował. Wypuszcza jakieś gazy.
— Wypuszcza gazy?
— Wodór i tlen, a przynajmniej tak twierdzi spektrometr laserowy.
Emerson zastanowił się przez chwilę.
— Może opróżniają jakiś zbiornik?
W głosie oficera ochrony pobrzmiewał niepokój.
— Nic podobnego. Wypompowują duże ilości gazu. Jakby paliwo przeznaczone na drogę powrotną.
— Zdziwniej i zdziwniej — znów zacytował Emerson.
Zach oblizał usta. Pożeracze właśnie niszczyły pięćdziesiąt lin. Obliczył, że wystarczyłoby już zniszczenie trzydziestu, ale postanowił na wszelki wypadek przeciąć pięćdziesiąt. Świetnie, będzie pięćdziesiąt i problem załatwiony.
Spojrzał na dwóch pilotów Azjatów, którzy nadal mieli na twarzach ciemne okulary.
— Nanomaszyny już pracują.
— Dobrze.
— Czy cały zespół wrócił do środka?
— To nie pański problem.
Zach odniósł wrażenie, że pilot zadziera nosa.
— Doskonale — odparł. — Jeśli ktoś z nich zginie z powodu nanomaszyn, wy będziecie pisać listy z kondolencjami.
— Proszę uruchomić nanomaszyny — powiedział pilot, nie odwracając się w stronę Zacna.
— Już pracują.
— Bardzo dobrze.
— Nie powinniśmy czasem odłączyć się od doku?
— Nie. Jeszcze nie.
UPADEK
Zach pomyślał, że to trochę dziwne, nie odłączać się od tunelu dokującego wieży na poziomie geostacjonarnym, kiedy nanomaszyny pożerają liny, ale uznał, że pilot wie co robi. Nanomaszyny nie będą miały szans na uszkodzenie klipra; odłączymy się, zanim zrobi się niebezpiecznie, był tego całkowicie pewien.
Poza tym dwaj piloci w ciemnych okularach przecież nie mieli zamiaru popełniać samobójstwa, pocieszał się w duchu Zach. Świadomie by tego nie zrobili.
Na zewnątrz statku nie rozlegał się ani jeden dźwięk. Ani śladu wibracji. Nic.
Po raz pierwszy pilot odwrócił się w stronę Zacha w swoim fotelu i zdjął okulary, by spojrzeć mu prosto w oczy.
— No i jak? Udało się.
— Tak — odparł Zach, czując rozdrażnienie. — Udało się.
A teraz wynośmy się stąd, zanim górna połowa wieży odleci w stronę Alfy Centaura.
— To nie będzie konieczne — odparł pilot.
W sterowni na poziomie geostacjonarnym Emerson poczuł lekkie drżenie, ledwo odczuwalną wibracje, jakby metro przejechało pod podłogą budynku, w którym się znajdowali.
— Co to było? — zastanowił się głośno.
— Tak, też to poczułem — odparł jego asystent.
Drżenia i wibracje nie zwiastowały nic dobrego. Spędził tyle godzin na różnych poziomach wieży i nigdy nie poczuł najlżejszego drżenia, wieża była solidna i niewzruszona jak skała. Co u licha mogło spowodować taki wstrząs?
— Wszystko jedno — odezwał się asystent. — Już przestało.
Emerson jednak już stukał szaleńczo w klawiaturę, sprawdzając programy bezpieczeństwa. Żadnych wycieków, żadnego spadku ciśnienia. Instalacja elektryczna — na zielono. Zasilanie działa normalnie. Integralność konstrukcji…
Szybko przebiegł oczami po ekranie, na którym jedno po drugim zapalały się czerwone światełka. Czterdzieści, nie, pięćdziesiąt ze stu dwudziestu głównych lin zostało uszkodzonych. Zaniemówił na długą chwilę, oddychał z trudem. Czuł, że mózg przestaje mu funkcjonować. Pięćdziesiąt lin. Wszyscy zginiemy.
Spojrzał na ekran. Właśnie rozpadła się kolejna lina. I kolejna. Poczuł, że cały pokład pod jego stopami drży.