Kiedy dojechali do Ciudad de Cielo, dostrzegli, że większość miasta została zrównana z ziemią. Budynki zostały zmiażdżone uderzeniami szczątków wieży lub zostały zdmuchnięte przez fale uderzeniową. Na drogach leżały przewrócone samochody, latarnie były połamane i powyginane. W powietrzu wirował kurz i czuło się nieunikniony odór śmierci.
Przez trzy dni Bracknell i Lara wykopywali zwłoki spod zawalonych budynków miasta u podstawy wieży. Wieża leżała na ruinach jak potężny czarny robak, martwa i nieruchoma, dziwnie ciepła, kiedy się jej dotykało. Zerwała wszystkie liny podstawy z wyjątkiem jednej. Gdzieś, w jakimś zakamarku umysłu Bracknell pomyślał, że dobrze zaprojektowali liny, skoro wytrzymały takie naprężenie choć częściowo.
Pracował na ślepo, w otępieniu, ramię w ramię z nielicznymi, którzy ocaleli: technikami, urzędnikami, ludźmi z konserwacji, kucharzami i innymi, którzy kiedyś należeli do dumnego zespołu budowniczych. Lara pracowała przy nim, nigdy się nie skarżąc, podobnie jak Bracknell i pozostali zbyt zmęczona, zbyt zszokowana i zrozpaczona, żeby robić cokolwiek poza rozgarnianiem gruzu, jedzeniem skromnych racji, jakie byli w stanie odnaleźć, i spaniem, kiedy już byli zbyt zmęczeni, by ustać na nogach. Brudna, z twarzą umazaną sadzą i krwawiącymi od kopania rękami, Lara pracowała z uporem, próbując ratować tych nielicznych, którzy ocaleli, i wykopując zdeformowane zwłoki.
Trzeciej nocy dostrzegli, że od strony drogi prowadzącej do Quito zbliżają się w ich stronę światła pochodni.
— Ochotnicy? — spytała Lara, głosem łamiącym się z wy czerpania.
— Raczej tłum, którzy przyszedł linczować — odparł Bracknell, wstając z kupy gruzu, którą rozkopywał.
— Dziwisz się im? — spytał Danvers, który pracował tuż przy nich. — Przyszli zabić wszystkich, których znajdą.
— Nie — odparł Bracknell, prostując się. — Oni chcą mnie. To ja jestem za to odpowiedzialny.
Lara, nagle zapominając o zmęczeniu, zwróciła czarną od sadzy twarz w stronę Danversa.
— Niech ksiądz coś zrobi! Ksiądz jest tu człowiekiem bożym! Proszę im coś powiedzieć! Powstrzymać ich!
Danvers wyglądał na przerażonego.
— Ja?
— Nikogo innego tu nie ma — nalegała Lara.
— Pójdę — oznajmił ponuro Bracknell. — Przyszli po mnie.
— Ja… pójdę z panem — wyjąkał Danvers.
— Zostań tu — zwrócił się do Lary Bracknell.
— Nie ma mowy!
— To nie będzie przyjemne.
— Idę z tobą, Mance.
Cała trójka ruszyła, potykając się, zasłaną gruzem ulicą w stronę głównej drogi, gdzie w ich stronę maszerował tłum z pochodniami. Dalej na drodze Bracknell dostrzegł światła nadjeżdżających ciężarówek.
Tłum składał się głównie z młodych mężczyzn, którzy wyglądali na zmęczonych i brudnych, w poszarpanych ubraniach, z twarzami poczerniałymi od sadzy i brudu. Nieśli łopaty, kije, kłody drewna. Jezu, oni wyglądają jak my, powiedział do siebie Bracknell. Też kopali szukając ocalonych.
Danvers wyjął z kieszeni mały, srebrny krucyfiks i uniósł go w górę. Zalśnił w migoczącym świetle pochodni. Tłum zatrzymał się niepewnie.
— Dzieci boże — zaczął Danvers.
Jeden z mężczyzn, wyższy od pozostałych, z oczami lśniącymi od wściekłości i nienawiści, wyrzucił coś z siebie po hiszpańsku. Bracknell uchwycił główną myśclass="underline" chcemy tych, którzy zabili nasze rodziny. Chcemy sprawiedliwości.
Danvers podniósł głos.
— Czy ktoś z was mówi po angielsku?
— Chcemy sprawiedliwości! — krzyknął ktoś z tłumu.
— Sprawiedliwość należy do Pana — odparł Danvers. — Bóg ich pomści.
Tłum niebezpiecznie ruszył do przodu. Danvers cofnął się o kilka kroków. Bracknell zrozumiał, że to wszystko nie ma sensu. Ciężarówki napierały na tłum od tyłu. Przywieźli posiłki, pomyślał. Zrobił krok do przodu.
— To ja jestem tym, którego szukacie — rzekł po hiszpańsku. — To ja jestem odpowiedzialny.
Starszy mężczyzna podbiegł do Bracknella i spojrzał na niego, po czym zwrócił się w kierunku pozostałych i krzyknął:
— To on! To on był szefem budowy wieży!
Tłum ruszył, otaczając Bracknella. Lara krzyknęła, gdy Danvers szarpnął ją i usunął w cień, gdzie było bezpiecznie. Prowodyr splunął Bracknellowi w twarz i uniósł łopatę.
W ciemności rozległ się strzał. Wszyscy zastygli nieruchomo. Bracknell poczuł, jak serce bije mu tak mocno, że ociera się o żebra. I wtedy dostrzegł, że z ciężarówek wyskakują żołnierze, każdy z nich uzbrojony w karabin szturmowy. Oficer zamachał pistoletem i nakazał tłumowi, by się cofnął.
— Ten człowiek jest aresztowany — oświadczył głośno oficer. — Zabieramy go do więzienia.
Kolana o mało nie ugięły się pod Bracknellem. Perspektywa więzienia była o wiele milsza niż lincz.
ROZPRAWA
Żołnierze w świeżo wyprasowanych mundurach i wypolerowanych hełmach, z bronią gotową do strzału, wrzucili Bracknella do jednej z ciężarówek. Oczywiście, pomyślał, kogoś trzeba obciążyć winą za katastrofę. A kogóż by innego? To ja byłem odpowiedzialny. I ja poniosę karę.
Traktowano go z ostrożnym szacunkiem, jakby był fiolką z nitrogliceryną, która może wybuchnąć przy nieostrożnym ruchu. Umieścili go w więziennym szpitalu, gdzie zespół lekarzy i psychologów uznał, że Bracknell cierpi z powodu wyczerpania psychicznego i poważnej depresji emocjonalnej. Przez pięć czy sześć miesięcy dzielących aresztowanie od rozprawy podawano mu leki psychotropowe. Przez te kilka miesięcy nie dopuszczano do niego żadnych gości, żadnej telewizji, żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym, jedynie policyjni śledczy przesłuchiwali go codziennie po kilka godzin.
Skytower Corporation ogłosiła bankructwo. Zarząd wydał oświadczenie, w którym winnym katastrofy ogłosił dyrektora technicznego prowadzącego projekt w Ekwadorze, amerykańskiego inżyniera Mance’a Bracknella. Kilku członków zarządu salwowało się ucieczką do Selene, gdzie nie mogła ich dosięgnąć ziemska jurysdykcja.
Po pięciu miesiącach więzienia przesłuchujący Bracknella pozwolili, by jego ciało oczyściło się z podawanych mu narkotyków i pokazali mu jego zeznania w formie pisemnej. Podpisał je bez dyskusji. Dopiero wtedy pozwolono mu porozmawiać z adwokatem, którego przydzielił mu rząd Ekwadoru. Kiedy wreszcie wpuszczono do niego Larę, z trudem przypominał sobie, co działo się od chwili aresztowania. Fizycznie był w dobrym stanie, schudł tylko pięć kilo, głęboka opalenizna znikła z jego twarzy, a głos zmienił się w szept. Psychicznie był wrakiem.
— Załatwię ci najlepszych prawników na Ziemi — zapewniła go Lara.
Bracknell wzruszył ramionami.
— To nie ma znaczenia.
Procesowi przyglądał się cały świat; rozprawa odbyła się w sądzie, w zrujnowanym Quito. Budynek sądu zbytnio nie ucierpiał, choć tu i ówdzie kręcili się jeszcze sprowadzeni z Brazylii inżynierowie, którzy robili coś przy fundamentach, a zamiast większości okien, które wypadły od podmuchu, wisiały płachty przezroczystego plastiku.
Skytower Corporation uległa rozwiązaniu w obliczu roszczeń sięgających bilionów dolarów. Bracknell był zbyt pogrążony w rozpaczy, by znaleźć sobie lepszego adwokata niż sługus, z urzędu. Lara namówiła przyjaciela rodziny, by go reprezentował. Starszy pan niechętnie przerwał emerytalny odpoczynek i podczas pierwszego spotkania powiedział Bracknellowi, że ma wielką nadzieję na to, że uda im się uniknąć kary śmierci.