Выбрать главу

Żołnierze eskortowali go przez cały budynek terminala, a ludzie odwracali się, żeby mu się przyjrzeć, aż do bramki, gdzie odprawiano pasażerów kliprów. Nie założono mu kajdanków, ale wszyscy go rozpoznawali. W ich oczach i ich twarzach malowała się nienawiść, złość, nawet strach — jakby był potworem nawiedzającym ich w koszmarach sennych.

Przy bramce czekała Lara, odziana na czarno, jakby szła na pogrzeb. Bo idzie na pogrzeb, pomyślał Bracknell. Mój.

Podbiegła do niego i oparła mu głowę na piersi. Bracknell poczuł się niezręcznie, otoczony przez tych wszystkich ponurych żołnierzy. Delikatnie, ostrożnie objął ją w pasie, po czym przylgnął do niej jak tonący do koła ratunkowego.

— Kochany, polecę z tobą do Pasa — mówiła Lara przez łzy. — Pojadę za tobą wszędzie, gdziekolwiek cię wyślą.

Odepchnął ją od siebie.

— Nie! Nie możesz marnować sobie życia. Wysyłają mnie do jakiejś kolonii karnej, nie wpuszczą cię tam.

— Ale…

— Wracaj do domu. Żyj swoim życiem. Zapomnij o mnie. Ja już nie żyję. Umarłem, odszedłem. Nie marnuj sobie życia na jakiegoś trupa.

— Nie, Mance, nie pozwolę ci…

Odepchnął ją brutalnie i zwrócił się do żołnierza po lewej stronie.

— Chodźmy. Andale!

Lara patrzyła na niego zszokowana, z szeroko otwartymi oczami i ustami.

— Andale! — powtórzył żołnierzom, głośniej, i ruszył w stronę bramki. Pobiegli za nim. Nie obejrzał się, gdy żołnierze eskortowali go do tunelu dostępu prowadzącego do luku klipra. Ostatni obraz, jaki zapamiętał, to wyraz zdumienia na jej twarzy. Nie chciał widzieć jej oczu wypełniających się łzami, utraty nadziei. Czuł, że jest zdruzgotany za ich oboje.

Tunel dostępu zbudowano z gładkiego, pozbawionego okien plastiku. Jak drogi rodne, pomyślał Bracknell. Teraz narodzę się na nowo. Wszystko, co miałem, wszystko i wszyscy, których znałem, należy już do przeszłości. Pozostawiam za sobą moje życie i wkraczam do piekieł.

I wtedy zobaczył przysadzistą postać wielebnego Danversa stojącego na końcu tunelu, zagradzającego klapę. Pastor był ubrany na czarno, wyglądał na zdruzgotanego, pełnego żalu, nieomal poczucia winy.

Bracknell poczuł, jak ogarnia go fala wściekłości. Pieprzony, wredny ignorant. Bał się wszystkiego co nowe, wszystkiego co inne. Był zadowolony, kiedy wieża zawaliła się, ale próbuje udawać współczucie.

Bracknell podszedł prosto do Danversa.

— Co, lecisz ze mną do Pasa?

Twarz Danversa poczerwieniała.

— Nie, nie miałem takiego zamiaru. Ale jeśli szukasz duchowej pociechy, może mógłbym…

Bracknell roześmiał się gorzko.

— Nie martw się, tylko żartowałem.

— Mogę w twoim imieniu skontaktować się z biurem Nowej Moralności na Ceres — zaproponował Danvers.

Bracknell miał ochotę wrzasnąć „idź do diabła”, ale ugryzł się w język i nie powiedział nic.

— Będziesz tam potrzebował pociechy duchowej — rzekł Danvers cichym, prawie drżącym głosem. — Nie musisz być cały czas sam w chwili udręki.

— Po to tu przyszedłeś? Żeby mi coś takiego powiedzieć?! Żeby jakiś psalmista brzęczał mi do ucha? Pociecha duchowa!

— Nie — odparł Danvers, a jego ciężka głowa opadła lekko. — Przyszedłem tu, żeby ci powiedzieć, jak mi przykro, że tak się stało.

— Jasne.

— Naprawdę. Kiedy doniosłem moim przełożonym, że korzystacie z nanotechnologii, po prostu wykonywałem swoje obowiązki. Nie żywiłem do ciebie żadnej osobistej urazy. Wręcz przeciwnie.

Mimo złości, Bracknell dostrzegł zakłopotanie na twarzy Danversa. Poczuł, jak opuszcza go złość.

— Nie miałem pojęcia, że to się tak skończy — mówił Danvers, prawie bełkocząc. — Musisz mi uwierzyć, nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. Ani kogokolwiek innego.

— Pewnie, że nie — rzekł Bracknell.

— Ja tylko wypełniałem swoje obowiązki.

— Jasne.

Jeden z żołnierzy szturchnął Bracknella w plecy.

— Muszę wchodzić na pokład — zwrócił się Bracknell do Danversa.

— Będę się za ciebie modlił.

— Taaak. Módl się.

Zostawili Danversa przy klapie i wkroczyli na pokład klipra. Okrągła kabina pasażerska była pusta: dwadzieścia rzędów siedzeń ustawionych po dwa z każdej strony, wzdłuż nawy biegnącej przez środek. Zamiast stewardes powitało go dwóch porządkowych z paralizatorami przypiętymi do pasa; stali tuż przy klapie.

— Może pan usiąść, gdzie pan chce, panie Bracknell — rzekł wyższy z nich.

— Cały statek dla pana — dodał drugi z krzywym uśmieszkiem. — Dzięki uprzejmości Masterson Aerospace Corporation i Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości.

Bracknell zwalczył w sobie chęć uderzenia go w tę bezczelną twarz. Rozejrzał się po okrągłym pomieszczeniu, po czym wybrał jeden z foteli pod oknem. Jeden z żołnierzy usiadł obok niego, a drugi tuż za nim.

Zanim kliper był gotowy do startu, minęło jeszcze pół godziny. Bracknell dostrzegł ekran na oparciu siedzenia przed nim. Zignorował nudną prezentację Masterson Aerospace i wyjrzał przez małe okienko, obserwując robotników przemieszczających się po poczerniałym betonie platformy startowej, gdzie stał kliper. Usłyszał stukania i szczęknięcia, bulgoty, które wziął za pompowanie paliwa rakietowego, po czym na ekranie pojawiły się informacje o bezpieczeństwie i procedurach startowych.

Bracknell przygotował się na chwilę uruchomienia silników. Odpaliły z demonicznym rykiem i poczuł, jakby niewidzialna ręka przycisnęła go do wyścielanego fotela. Grunt odleciał i Bracknell zobaczył całe lotnisko, wieżowce i place Quito, a wreszcie długi czarny kształt przypominający węża, rozpostarty między pagórkami, jak strzaskane w proch marzenie.

Dopiero wtedy wybuchnął płaczem.

PODRÓŻ

Choć z Quito na orbitę Bracknell leciał sam, pojazd, do którego się przesiadł, przewoził wielu innych skazanych.

Nie był to szybki statek fuzyjny, który mógłby przyspieszać przez cały lot do Pasa i dolecieć na Ceres w niecały tydzień. Bracknella umieszczono na pokładzie frachtowca Alhambra, wolnej, starej kosmicznej łajby, która całymi miesiącami snuła się między Ziemią a Pasem Asteroid.

Współtowarzyszami niedoli byli głównie mężczyźni skazani za rozmaite przestępstwa, których czekało życie na górniczych asteroidach. Bracknell doliczył się trzech morderców (z których jednym była ponura, wyniszczona przez narkotyki kobieta), czterech złodziei mogących poszczycić się różnymi osiągnięciami, sześciu defraudantów i innych przestępców wywodzących się z kręgów inteligenckich oraz kilkunastu innych, skazanych za przestępstwa seksualne czy obrazę władzy religijnej.

Kapitan frachtowca oczywiście nie był zachwycony transportowaniem skazańców do Pasa, ale opłacało mu się to bardziej niż puste przebiegi po transport rudy. Więźniów zakwaterowano w pustej ładowni, w której umieszczono stare, pordzewiałe koje i rząd przenośnych toalet. Było to wielkie pomieszczenie ścianach podrapanych i porysowanych przez wiele lat intensywnego użytkowania. Wąskie, zapadłe metalowe koje były przykręcone do podłogi, rząd przegródek-toalet umieszczono wzdłuż jednej ze ścian. Kiedy tylko Alhambra opuściła orbitę wyruszyła w podróż do Pasa, kapitan zwrócił się do swoich pasażerów przez pokładowy interkom.