Выбрать главу

— Jestem kapitan Farad — przedstawił się. Na jedynym ekranie umieszczonym wysoko na ścianie w ładowni Bracknell i pozostali ujrzeli szczupłą, poszarzałą twarz kapitana, z grymasem, który jednoznacznie wyrażał pogardę dla jego „pasażerów”.

— Na tym statku ja wydaję rozkazy, a wy je wykonujecie — mówił dalej. — Jeśli wy nie będziecie sprawiać mi kłopotu, ja nie sprawię go wam. Ale jeśli zafundujecie mi jakieś kłopoty, albo jeśli wy wpakujecie się w jakieś kłopoty, to będzie to zaledwie przedsmak kłopotów, jakie ja wam zafunduję. Niegrzecznych pakuję do skafandra, przywiązuję do liny i ciągnę aż na Ceres.

Skazańcy mruknęli i rzucili gniewne spojrzenie na ekran interkomu. Bracknell pomyślał, że słowa kapitana nie są żadną przenośnią.

Mimo tego ostrzeżenia podróż wcale nie przebiegała spokojnie. Na pokładzie frachtowca nie było prywatnych kwater dla skazanych, wtłoczono ich po prostu do pustej ładowni. Już po jednym dniu ładownia cuchnęła uryną i wymiotami.

Moduł załogowy Alhambry obracał się powoli na końcu pięciokilometrowej liny, zaś na drugim znajdował się moduł zaopatrzeniowy i urządzenia do wytapiania rudy, więc w środku miało się wrażenie przebywania w grawitacji zbliżonej do ziemskiej. Posiłki podawały proste roboty, których nie można było przekupić ani do niczego zmusić. Bracknell robił co mógł, żeby trzymać się jak najdalej od pozostałych, także kobiet skazanych za prostytucję, które bez wstydu obskakiwały koje mężczyzn, gdy tylko gaszono wieczorem światła.

Spokojne życie było jednak niemożliwe. W jego umyśle kłębiły się obrazy wszystkiego, co utracił: zwłaszcza Lary. Jego sny wypełniały koszmary pełne wizji zawalającej się wieży, milionów zabitych, wstających z grobów i oskarżycielsko wymierzających w niego kościane palce. Co się stało? Bracknell zadawał sobie w kółko to pytanie. Pytania dręczyły go. Wiedział, że konstrukcja była stabilna. A mimo to się zawaliła. Czemu? Może jakiś niezwykle potężny prąd elektryczny z jonosfery przerwał liny na poziomie geostacjonarnym? Może powinienem był tam wzmocnić izolację? Co zrobiłem źle? Co powinienem był zrobić?

I te koszmary przyczyniły się do jego kłopotów. Ciągle budzili go współwięźniowie, wściekli z powodu jego krzyków, które uniemożliwiały im sen.

— Drzesz się jak jakieś pieprzone niemowlę — warknął jeden z rozzłoszczonych mężczyzn — piszczysz i wyjesz.

— Tak — potwierdził inny. — Zamknij się, bo inaczej my cię zamkniemy.

Przez kilka nocy Bracknell usiłował nie spać, ale w końcu zapadł w sen i straszne koszmary powróciły.

Nagle poczuł, że ktoś ściąga go z koi, bije i kopie. Trzech rozszalałych mężczyzn. Bracknell próbował się bronić, walczył i odnalazł dziwną przyjemność w rozkwaszaniu ich wykrzywionych w grymasie twarzy, złapał jednego z nich za włosy i uderzył jego głową o metalową poręcz koi, drugiego kopnął w krocze, a kolejnego walnął w nerki. Coraz więcej ludzi kłębiło się wokół niego i upadł, ale dalej walił, kopał i gryzł, aż wreszcie stracił przytomność.

Kiedy się obudził, był przywiązany do pryczy. Przez opuchnięte, nadbiegnięte krwią oczy dostrzegł, że znajduje się w ambulatorium. Pachniało szpitalem: środek dezynfekujący i czysta pościel. W pobliżu nie było nikogo. Nad jego głową popiskiwała jakaś aparatura medyczna. Czuł, że wszystko go boli. Kiedy próbował unieść głowę, fala bólu wzdłuż kręgosłupa prawie go obezwładniła.

— Masz połamane żebra — odezwał się szorstki głos za nim.

W jego polu widzenia pojawił się kapitan.

— Ty jesteś Bracknell, nie? Nieźle walczyłeś, tyle ci powiem.

Kapitan był niski, szczupły i gibki, miał skórę trochę ziemistą, a trochę opaloną. Jego nieogolona twarz była szara od zarostu. Na górnej wardze miał bliznę, przez którą wyglądał, jakby stale się krzywił. Włosy ściągnął do tyłu i związał w mały kucyk.

Bracknell chciał zapytać, co się stało, ale miał tak spuchnięte wargi, że nie udało mu się niczego wyartykułować.

— Oglądałem całą walkę na monitorze — rzekł kapitan, krzywiąc się. — W podczerwieni. Nie widać tak dobrze jak w świetle widzialnym, ale wystarczająco dobrze, jak na takie męty jak wy.

— Nie jestem żadnym mętem — rzekł słabo Bracknell.

— Nie? Zabiłeś więcej ludzi niż wszyscy ci faceci, którzy cię tłukli, razem wzięci.

Bracknell odwrócił wzrok, by nie patrzeć na oskarżycielską minę kapitana.

— Zainwestowałem w Skytower Corporation — mówił dalej kapitan. — Chciałem przejść na emeryturę i żyć z zysków. A teraz jestem bankrutem. Straciłem oszczędności życia, bo spieprzyliście coś podczas budowy. Co zrobiliście? Zaoszczędziliście na budowie, żeby schować parę milionów dolców dla siebie?

— Nie — zdołał jedynie wymruczeć Bracknell.

— Pewnie niewiele — kapitan spojrzał na Bracknella z nie ukrywaną nienawiścią w oczach. — Faceci, którzy cię zaatakowali, lecą na zewnątrz, jak obiecałem wichrzycielom. Też byś tam był, tylko nie mam więcej skafandrów.

Bracknell milczał.

— Przez resztę lotu siedzisz tu, w ambulatorium — oznajmił kapitan. — Wyobraź sobie, że to pojedyncza cela.

— Dzięki — mruknął Bracknell.

— Nie robię tego dla ciebie — warknął kapitan. — Przebywając z tymi dzikusami, działasz na nich jak płachta na byka. Będzie większa szansa na spokój, jak zostaniesz tutaj.

— Mógłby pan przecież pozwolić im mnie zabić.

— Tak, pewnie. Ale płacą mi za każdego dostarczonego na Ceres żywcem. Na zwłokach nie zarabiam.

Powiedziawszy to, kapitan wyszedł. Bracknell został sam, przywiązany do koi. Kiedy wróciły koszmary, nikomu nie sprawiał kłopotu swoimi krzykami.

CERES

Tygodnie mijały, żebra Bracknella i inne rany powoli się goiły. Lekarz okrętowy — Hinduska o egzotycznym wyglądzie — pozwoliła mu wstać z koi i spacerować w ciasnej przestrzeni ambulatorium. Przynosiła mu posiłki, przyglądając mu się spod opuszczonych rzęs okalających wielkie, lśniące oczy.

Kiedy raz w środku nocy obudził się z krzykiem, lekarka i kapitan wpadli do ambulatorium i zaaplikowali mu jakiś zastrzyk. Spał przez półtora dnia i nie śniło mu się nic.

Po kilku tygodniach pozostawania pod opieką milczącej lekarki, patrzenia w jej migdałowe oczy, wąchania jej delikatnych perfum, Bracknell uświadomił sobie, że ona wygląda seksownie nawet w tym wymiętym, spłowiałym kombinezonie. Pomyślał o Larze i zaczął się zastanawiać, co też ona teraz robi, jak próbuje poskładać fragmenty strzaskanego życia. Lekarka nigdy nie odzywała się do niego ani słowem, a Bracknell też jej nie zagadywał, dziękował tylko szeptem, gdy przynosiła mu tacę z jedzeniem. Młoda kobieta czuła się w jego obecności niepewnie, widać było, że trochę się boi. Jeśli jej dotknę, a ona krzyknie, skończę w skafandrze na zewnątrz, próbując przeżyć na samej wodzie i powietrzu z puszki, ostrzegał się w duchu.

Pewnego dnia, kiedy znów był w stanie normalnie chodzić, zwrócił się do niej:

— Czy mogę panią o coś zapytać?

Zdziwiła się, ale pokiwała w milczeniu głową.

— Dlaczego wyrzucacie wichrzycieli na zewnątrz? — za pytał Bracknell. — Czy nie byłoby łatwiej nafaszerować ich psychotropami?

Młoda kobieta zawahała się przez sekundę, po czym odparła:

— Takie leki są bardzo kosztowne.

— Przecież rząd chętnie by ich dostarczył, żeby tylko na statku panował spokój?