Tym razem zawahała się na dłużej.
— Dostarcza. Mój ojciec sprzedaje je na Ceres. Osiągają tam niezłe ceny.
— Pani ojciec?
— Kapitan. Kapitan to mój ojciec.
Boże święty! Dobrze, że jej nie dotknąłem, pomyślał Bracknell. Doleciałbym na Ceres w plastikowym worku.
Następnego ranka sam kapitan przyniósł mu tacę zjedzeniem i zaczął rozmowę.
— Powiedziała ci, że jestem jej ojcem — rzekł, stając przy koi, gdy Bracknell położył sobie tacę na kolanach.
— Mówi panu o wszystkim, prawda?
— Nie musi. Widzę wszystko na monitorze.
— Ach, tak.
— Właśnie. Widzę każdy twój ruch. Pamiętaj o tym.
— Nie jest do pana podobna.
Okaleczona warga kapitana wygięła się w krzywym uśmiechu.
— Jej matka była Hinduską. Poznałem ją w Delhi, kiedy latałem tam kliprami ze Stanów. Kiedy jej rodzice dowiedzieli się, że wyszła za muzułmanina, wyrzucili ją z domu.
— Pan jest muzułmaninem?
— Od urodzenia. Ojciec i dziadek też byli.
— I ożenił się pan z Hinduską?
— W Indiach. To nie była łatwa sytuacja. Chciałem zabrać ją do Stanów, ale ona robiła wszystko, żeby jej rodzice pogodzili się z naszym małżeństwem. Bez szans, wiedziałem to, ale ona próbowała.
— Czy pana żona też jest na statku?
Kapitan odpowiedział, nie zawahawszy się nawet na ułamek sekundy.
— Zginęła w zamieszkach przy rozdawaniu żywności w sześćdziesiątym czwartym. Właśnie stamtąd mam tę bliznę.
Bracknell nie wiedział, co powiedzieć. Spuścił głowę.
— Moja córka mówi, że nie powinienem cię źle traktować.
Bracknell spojrzał w chłodne, szare oczy kapitana i rzekł:
— Przecież pan traktuje mnie bardzo dobrze.
— Tak myślisz?
— Mógł pan pozwolić im, żeby mnie zabili, tam, w ładowni.
— I stracić pieniądze, które mam za ciebie dostać? W życiu.
Wyglądało na to, że powiedziano już wszystko. Bracknell sięgnął po widelec. I nagle przyszła mu do głowy pewna mysi.
— Jak pan nas rozdzielił? Jak to się stało, że mnie nie zabili?
Kapitan prychnął ironicznie.
— Kiedy obudził mnie alarm i spojrzałem na monitor, obniżyłem ciśnienie powietrza, aż wszyscy straciliście przytomność. Aż do ciśnienia odpowiadającego ziemskiemu na jakichś czterech tysiącach metrów.
Bracknell nie zdołał powstrzymać uśmieszku.
— Dobrze, że nie było tam nikogo z Andów.
Obniżałbym ciśnienie, aż wszyscy by padli — wyjaśnił obojętnym tonem kapitan. — Może to powodować jakieś uszkodzenia mózgu, ale płacą mi za dostarczonych żywcem, bez względu na inteligencję.
Alhambra przybyła wreszcie na Ceres i Bracknell przemaszerował wraz z innymi skazanymi przez śluzę powietrzną statku, wkraczając na pokład habitatu Poczwarka.
Społeczność górnicza, która zamieszkała na Ceres, zbudowała ten habitat na orbicie asteroidy. Była to wielka konstrukcja w kształcie pierścienia, wirująca tak, że w środku miało się złudzenie grawitacji takiej samej jak na Księżycu, jedna szósta ziemskiej.
Potykając się, idąc niepewnie, jak to ludzie nieprzyzwyczajeni do niskiej grawitacji, dwudziestu sześciu skazańców zostało wprowadzonych przez czwórkę strażników w kombinezonach barwy koralu do pomieszczenia, które przypominało Bracknellowi salę wykładową. Był tam podest po jednej stronie i rzędy krzeseł na wyłożonej wykładziną podłodze. Strażnicy machnęli paralizatorami, zachęcając więźniów, by usiedli. Większość z nich zasiadła z tyłu sali, zaś strażnicy ustawili się przy wyjściu. Bracknell zasiadł w trzecim rzędzie; nikt inny nie podszedł tak blisko sceny.
Przez kilka minut nic się nie działo. Bracknell słyszał za sobą przyciszone rozmowy. Sala wyglądała na czystą, prawie lśniącą, choć na ścianach nie było niczego poza płytkami. Pachniała nowością i świeżością, choć Bracknell pomyślał, że ten zapach mógł być po prostu dodawany do powietrza pompowanego przez system wentylacyjny.
Kiedy rozmowy stały się głośniejsze, na scenę wkroczył wielki, rudy, brodaty facet. Bracknell wyobraził sobie, jak panele sceny uginają się pod nim, nawet w niskiej księżycowej grawitacji.
— Nazywam się George Ambrose — zaczął, zdumiewająco przyjemnym tenorem. — Z jakiegoś tajemniczego powodu tutejsi nazywają mnie „Wielki George”.
Ktoś wśród skazańców nieśmiało zachichotał.
— W ramach kary za grzechy wybrano mnie głównym administratorem tego habitatu. To stanowisko przypominające posadę burmistrza albo gubernatora. Ważna szycha. Co oznacza, że wszyscy zwalają mi na głowę wszelkie pieprzone problemy.
Podobnie jak strażnicy, George Ambrose miał na sobie czerwony kombinezon, trochę wyblakły i zużyty. Jego czupryna ceglastych włosów pasowała idealnie do równie gęstej brody.
Wskazując na publiczność, Ambrose oznajmił:
— Wy, chłopcy i dziewczęta, zostaliście tu przysłani, bo popełniliście różne zbrodnie. Każdego z was skazano na odsłużenie pewnego okresu kary. To znaczy, że będziecie pracowali za symboliczne albo jeszcze mniejsze wynagrodzenie. Doskonale. Nie jestem zachwycony, że mój dom robi za kolonię karną, ale ważniacy na Ziemi nie mają innego pomysłu, co z wami zrobić. Po prostu chcą się was pozbyć i tyle.
Nikt się nie roześmiał.
— Dobrze. Teraz opowiem, jak pracujemy tutaj, w Pasie. Przeszłość nas nie obchodzi. Co się stało, to się nie odstanie. Jesteście tu i będziecie pracować przez cały okres, na jaki zostaliście skazani. Niektórzy z was mają dożywocie, więc już zostaną w Pasie. Cała reszta, jeśli tylko będzie ciężko pracować i nie zabrudzi sobie tyłka, wróci do domu z czystą kartoteką po odsłużeniu kary. Podczas odbywania kary oczywiście nie możecie poddawać się kuracjom odmładzającym, ale możecie to zrobić po jej zakończeniu, jeśli tylko będzie was stać. Czy to jasne?
Bracknell usłyszał za sobą pomruk, po czym ktoś zawołał:
— Czy mamy jakiś wybór co do rodzaju pracy?
Kędzierzawe brwi George’ a powędrowały w górę.
— Do pewnego stopnia. Górnicy i inni pracujący w Pasie przeglądali wasze akta. Niektórzy z nich złożą wam oferty. Jeśli dostaniecie więcej niż jedną ofertę, możecie wybierać. Jeśli jedną, musicie ją przyjąć.
— A jeśli ktoś nie dostanie żadnej? — spytał ktoś głębokim, ponurym głosem.
— To ja będę musiał mu coś znaleźć — odparł Ambrose. — Nie martwcie się, pracy tu nie brakuje. Nie będziecie się nudzić.
Dostałem dożywocie, pomyślał Bracknell. Muszę sobie jakoś urządzić życie w Pasie. Może to i dobrze, że nie wolno poddawać się kuracjom odmładzającym. Tutaj zestarzeję się i umrę.
OFERTA PRACY
Przez całą resztę dnia skazańcy przechodzili badania lekarskie i rozmowy z psychologami, a następnie skierowano ich do kwater, w których mieli pozostawać do chwili znalezienia pracy. Bracknell zaobserwował, że wszyscy więźniowie wypełniali polecenia strażników bez najmniejszego sprzeciwu. Wszystko jest tu dla nich nowe, a oni nie wiedzą, jak się zachować, pomyślał. Nie ma sensu pakować się w kłopoty i nie ma dokąd uciekać. Jesteśmy miliony kilometrów od Ziemi; dziesiątki milionów kilometrów.
Podano im przyzwoity posiłek w stołówce, która w tym czasie była zamknięta dla zwykłych klientów. Nie wolno mieszać się z miejscową populacją, pomyślał Bracknell. Przynajmniej na razie.