Выбрать главу

Na koniec długiego, dziwnie męczącego dnia, strażnicy poprowadzili ich długim korytarzem z rzędem nieoznakowanych drzwi i przydzielili ich do pokojów, po dwie osoby na pokój. Bracknella umieszczono z wątłym starszym panem o siwych włosach i skórze, która wyglądała jak wysuszony i pomarszczony pergamin.

Drzwi zamknęły się za nimi i usłyszeli trzaśnięcie elektrycznego zamka. Rozglądając się po pomieszczeniu Bracknell dostrzegł dwie piętrowe prycze, wbudowane biurko i komodę oraz składane drzwi prowadzące do łazienki.

— Nie jest źle — oznajmił jego towarzysz. Podszedł do dolnej pryczy i usiadł, obejmując ją w posiadanie. — Prawie plusz, po tym wiaderku, którym nas przywieźli.

Bracknell pokiwał głową.

— To ja pójdę na górę.

— Dobrze. Mam lęk wysokości. — Starszy mężczyzna wstał i podszedł do komody. — Patrz, nawet mają dla nas piżamy!

Próbując rozpoznać akcent mężczyzny, Bracknell spytał:

— Brytyjczyk?

Mężczyzna skrzywił się.

— Irlandczyk z Bostonu. Nazywam się Fenelly.

Bracknell wyciągnął rękę.

— Jestem…

— Wiem. Ty jesteś ten krzykacz.

Czując wstyd, Bracknell przyznał:

— Mam koszmary.

— Ja śpię mocno. Może dlatego umieścili nas razem.

— Może — odparł Bracknell.

— To ty jesteś ten facet od podniebnej wieży, nie?

— Tak.

— Mnie aresztowali za lubieżne i sprośne zachowania — rzekł Fenelly, mrugając demonstracyjnie. — Jestem gejem.

— Homoseksualistą?

— Tak, chłopcze. Pilnuj swojej dupy! — Fenelly zachichotał i poszedł do toalety, potykając się w niskiej grawitacji.

Światło zgasło i tylko sufit jarzył się delikatną poświatą, jakiś metr nad głową Bracknella, który nagle uświadomił sobie niedorzeczność całej sytuacji. Fenelly tam na dole zastanawia się, czy będę go budził w nocy krzycząc, a ja tutaj się martwię, czy nie będzie się do mnie dobierał. Przecież to prawie śmieszne.

Jeśli nawet coś mu się śniło, nie zdołał sobie niczego przypomnieć rano. Obudził ich zsyntetyzowany głos wzywający przez interkom:

— Śniadanie w stołówce za trzydzieści minut. Drogę dojścia wyświetlono na ekranach na korytarzu.

Jajecznica była kiepska, ale i tak lepsza od tego, co podawano na pokładzie Alhambry. Po śniadaniu ta sama czwórka strażników zabierała skazańców, jednego po drugim, na rozmowy. Bracknell patrzył, jak wychodzą ze stołówki, aż został jedyną osobą siedzącą przy długim stole.

Nikt mnie nie chce, pomyślał. Jestem pariasem. Gdy tak siedział, nie mając niczego do roboty, znów zaczął rozmyślać o wieży i jej upadku, o tej parodii procesu, wskutek którego skazano go na wygnanie. I zdradzie Victora. Skazano mnie z powodu zeznań Victora, pomyślał, po czym przyszło mu do głowy: nie, skazano cię już w pierwszej minucie procesu. Ale Victor cię zdradził, wciąż upierał się jakiś głos w jego głowie.

Kłamał przy składaniu zeznań. Celowo.

Dlaczego? Dlaczego? Przecież był moim przyjacielem. Dlaczego zwrócił się przeciwko mnie?

I Danvers. Zameldował przełożonym w Nowej Moralności, że korzystamy z nanotechnologii. To jakbyśmy mieli konszachty z diabłem… Czy Nowa Moralność miała coś wspólnego z upadkiem wieży? Czy to oni zorganizowali sabotaż? Nie, to niemożliwe. Niemożliwe. Ale ktoś to zrobił. Bracknell nagle poczuł pewność. To był sabotaż! Wieża sama nie mogła się zawalić. Konstrukcja była stabilna. Ktoś dokonał sabotażu.

Jeden ze strażników znów pojawił się w podwójnych drzwiach stołówki i skinął na niego palcem. Bracknell wstał i poszedł za nim następnym korytarzem, czy może było to po prostu przedłużenie przejścia, którym szli wcześniej. Ocenienie rozmiarów habitatu od wewnątrz było niemożliwe, a jemu i pozostałym skazanym habitatu z zewnątrz nie pokazano.

Po tym korytarzu chodzili inni ludzie, mężczyźni w koszulach i spodniach, kobiety w sukienkach albo bluzkach i spodniach. Niewielu nosiło kombinezony. Wszyscy robili wrażenie, jakby się gdzieś spieszyli do czekających na nich zadań. Ja pewnie też tak wyglądałem przed katastrofą, pomyślał Bracknell. Kiedy jeszcze miałem jakieś życie.

To nie był wypadek, wyszeptał jakiś głos w jego głowie. To nie była twoja wina. Wieża została przez kogoś zniszczona.

Na drzwiach znajdujących się po obu stronach korytarza dostrzegł jakieś napisy. Niektóre z drzwi były otwarte i widać było przez nie biura albo sale konferencyjne. Tu muszą być biura administracyjne habitatu, pomyślał. Ale dlaczego ten strażnik mnie tu przyprowadził?

Zatrzymali się przed drzwiami oznaczonymi napisem „GŁÓWNY ADMINISTRATOR”. Strażnik otworzył je bez pukania. W środku znajdowało się spore biuro: kilka biurek, przy których siedzieli młodzi ludzie szepczący do zawieszonych na pałąkach mikrofonów. Na ich ekranach widać było kolorowe wykresy i tabele. Spojrzeli na Bracknella i na strażnika, po czym szybko wrócili do swoich zajęć.

Strażnik zachęcił Bracknella gestem i poprowadził go obok biurek do jakiegoś wewnętrznego pomieszczenia. Na jego drzwiach nie było żadnego napisu. Strażnik znów otworzył je bez pytania. Była to poczekalnia. Przy jedynym biurku siedziała kobieta o dostojnym wyglądzie, z krótko ostrzyżonymi siwymi włosami. Rozmawiała cicho z inną kobietą, której obraz był widoczny na ekranie. Za jej biurkiem były następne drzwi, także nieoznakowane.

Uniosła wzrok i nie przerywając rozmowy dotknęła przycisku na konsoli telefonu. Wewnętrzne drzwi uchyliły się o parę centymetrów i strażnik gestem zachęcił Bracknella, by ten wszedł.

Bracknell otworzył drzwi na całą szerokość i zobaczył George’a Ambrose’a, który siedział za biurkiem wyglądającym na za małe dla kogoś o jego rozmiarach, przez co przypominał dorosłego siedzącego przy dziecięcym stoliku. Mówił coś patrząc na ekran.

— Wejdź i usiądź — zwrócił się do Bracknella. — Zaraz się tobą zajmę. — Zwrócił się znów w stronę ekranu i polecił:

— Zapisz plik. Wyczyść ekran.

Ekran zgasł, a Bracknell zasiadł w wytłaczanym krześle, które ugięło się lekko pod jego ciężarem. Ambrose przekręcił swój fotel, by patrzyć prosto na Bracknella.

— Mam dla ciebie wiadomość.

— Od Lary?

Ambrose potrząsnął kędzierzawą czupryną.

— Normalnie skazańcom nie wolno odbierać wiadomości z Ziemi, ale ta jest od jakiegoś gościa z Nowej Moralności, wielebnego Elliotta Danversa.

— Ach, tak. — Bracknell poczuł, jak nadzieja go opuszcza.

— Chcesz ją obejrzeć na osobności?

— To bez znaczenia.

Ambrose wskazał ścianę po prawej stronie Bracknella i rzekł:

— W takim razie proszę bardzo.

Na ekranie ściennym pojawiła się lekko spuchnięta i zarumieniona twarz Danversa. Bracknell poczuł, że wszystko skręca mu się w środku.

— Mance — jeśli nie masz nic przeciwko temu, żebym mówił ci po imieniu — mam nadzieję, że jesteś zdrów i masz się dobrze po podróży na Ceres. Wiem, że to dla ciebie niełatwy okres, ale chciałbym, żebyś pamiętał, że nie jesteś sam, nie zostałeś zapomniany. W godzinie potrzeby możesz zawsze na mnie liczyć. Jeśli będziesz potrzebował duchowego wsparcia albo modlitwy, albo po prosta będziesz chciał usłyszeć znajomy głos, zadzwoń do mnie. Nowa Moralność pokryje koszty. Zadzwoń, kiedy tylko zechcesz.

Obraz Danversa znikł i zastąpiło go logo Nowej Moralności, krzyż i zwój.

Bracknell patrzył na ekran jeszcze przez kilka sekund, po czym spojrzał na Ambrose’a.