— To już wszystko?
— Na to wygląda — skinął głową Wielki George.
Bracknell milczał.
— Chcesz wysłać odpowiedź? Idzie na Ziemie jakąś godzinę.
— Nie. Nie będzie odpowiedzi.
— Jesteś pewien?
— Zeznania tego człowieka przyczyniły się do skazania mnie.
Ambrose potrząsnął ognistą czupryną.
— Moim zdaniem, skazali cię jeszcze zanim rozpoczął się proces. Szukali kozła ofiarnego. Nad śmiercią czterech milionów ludzi nie można po prostu przejść do porządku dziennego jako nad działaniem siły wyższej.
Bracknell przyglądał mu się uważnie. Ambrose miał tak krzaczaste brwi, że trudno było dostrzec kolor jego oczu.
— Cóż — rzekł Ambrose bardziej radosnym tonem — mam dla ciebie ofertę pracy.
— Ofertę pracy?
— Tylko jedną. Nie jesteś specjalnie lubiany, nie?
— To znaczy, że muszę ją przyjąć, czy chcę, czy nie.
— Obawiam się, że tak.
Bracknell wziął głęboki oddech.
— Co to jest?
— Od kapitana statku, którym przyleciałeś. Mówi, że potrzebuje nowego trzeciego marynarza.
Bracknell zamrugał ze zdziwienia.
— Nie mam pojęcia o statkach kosmicznych.
— Nauczysz się podczas pracy. To dobra oferta, lepsza niż spędzenie połowy życia w skafandrze na sterowaniu nanobotami na jakimś kawałku skały.
— Kapitan Alhambry chce mnie zatrudnić? Akurat mnie?
— Tak jest.
— Na litość, po co miałby to robić? — zdumiał się Bracknell.
— Nie zrzędź, chłopie, nie masz wyboru. Bierz, co dają.
PAS ASTEROID
Na początku Bracknell trochę bał się, a trochę miał nadzieję, że został zaproszony na pokład Alhambry jako potencjalny kandydat na męża córki kapitana. Już pierwszego dnia na statku został jednak pozbawiony takich złudzeń.
Jeden ze strażników w koralowym kombinezonie zabrał Bracknella z habitatu do śluzy powietrznej, gdzie odbył tę samą trasę, co kilka dni wcześniej, tylko w drugą stronę: na pokład Alhambry. Kapitan czekał na drugim końcu tunelu łączącego, z rękami splecionymi na plecach i kwaśną miną na szczupłej, bladej twarzy.
— Zatrudniam cię wbrew samemu sobie — oświadczył kapitan idąc z Bracknellem na mostek statku. Bracknell dostrzegł w jego ręce paralizator. — Tylko dlatego, że mój trzeci oficer zerwał kontrakt i odleciał na Ziemię, a ja nie mam wyboru.
— Jestem wdzięczny… — zaczął Bracknell.
— Masz się do mnie zwracać „sir” albo „kapitanie” — przerwał mu kapitan. — Komputery odwalają za nas większość roboty, ale i tak ktoś musi się zająć astronawigacją, zaopatrzeniem, łącznością, paliwem i systemami podtrzymywania życia. Jeśli będziesz się obijał albo okażesz się za głupi, żeby opanować te przedmioty, sprzedam cię ekipie górniczej na pierwszej skale, koło której będziemy przelatywać. Jasne?
— Absolutnie jasne — odparł Bracknell, po czym, widząc wściekłość w oczach kapitana, dodał szybko: — Sir.
Kapitan Farad zatrzymał się przy drzwiach w korytarzu.
— To jest twoja kajuta. Masz ją utrzymywać przez cały czas w idealnym stanie. Jest tam trochę ubrań. Powinny na ciebie pasować. Jeśli nie, to je sobie przerób. Masz być na mostku gotowy do pracy za pół godziny.
— Tak, sir — rzekł Bracknell.
Tego dnia Alhambra opuściła Ceres i ruszyła w głąb Pasa, by odbierać metale i minerały od załóg górniczych pracujących na różnych asteroidach. Przez następne kilka tygodni Bracknell studiował archiwum komputera statku, ucząc się zadanych tematów, i brał regularnie udział w wachtach na mostku, pod czujnym spojrzeniem kapitana Farada. Córki kapitana nie widywał.
Spędzał praktycznie cały czas wolny ucząc się wszystkiego statku i jego układach. Jak większość pojazdów latających w głębokim kosmosie, Alhambra składała się z dwóch modułów połączonych pięciokilometrową liną fulerenową, które się obracały, wytwarzając sztuczną grawitację. W jednym z modułów były pomieszczenia załogi i ładownia, w której przewożono więźniów wysyłanych do Pasa. W drugim module znajdowały się zapasy i urządzenia, które kiedyś służyły do przetapiania rudy. Nie korzystano z nich jednak, gdyż do oczyszczania metali minerałów zaczęto stosować nanomaszyny.
Kapitan najpierw oddelegował Bracknella do konsoli łączności. Była wysoce zautomatyzowana. Bracknell musiał tylko obserwować ekrany i pilnować, żeby w uchwycie wbudowanym w lewy podłokietnik fotela kapitana zawsze znajdował się parujący kubek z kawą.
Przez okrągłe bulaje wbudowane w grodzie mostka Bracknell wyglądał na zewnątrz: nie było tam nic poza ciemną pustką. Barwione na ciemno kwarcowe bulaje tłumiły całe światło z wyjątkiem najjaśniejszych gwiazd. Było ich mnóstwo, ale z jakiegoś powodu tylko podkreślały zimną pustkę, zamiast ją rozjaśniać. Na pustym niebie nie było żadnego księżyca. Żadnego ciepła ani ukojenia. Przez wiele dni nie widział nawet jednej asteroidy, choć znajdowali się w zagęszczonej części Pasa.
Bracknell nie widywał córki kapitana do dnia, w którym ktoś z rodziny członka załogi został ranny.
Gapił się ponuro przez bulaj na bezkresną pustkę, aż nagle zabrzęczał alarm, a Bracknell wzdrygnął się, jakby przeszył go prąd elektryczny.
— Co się dzieje, numerze trzeci? — warknął kapitan.
Bracknell zobaczył, że jedno ze światełek na jego pulpicie miga na czerwono. Pochylił się, by je wcisnąć i na środkowym ekranie pojawiły się dwie kobiety, klęczące przy nieprzytomnej postaci nastoletniego chłopca. Jego twarz była zalana krwią.
— Zdarzył się wypadek! — krzyczała jedna z kobiet do kamery. — Na pomoc! Potrzebujemy pomocy!
— Co się tam dzieje, u licha? — mruknął kapitan, po czym rzekł, wskazując na Bracknella: — Wskakuj w skafander i idź do nich.
— Ja? — pisnął Bracknell.
— Nie, Jezus Chrystus i dwunastu apostołów. Ty, do cholery!
— Ruszaj się! Bierz zestaw medyczny i wyposażenie VR. Addie poradzi sobie z pomocą medyczną.
W ten sposób Bracknell dowiedział się, że córka kapitana ma na imię Addie.
Wstał od konsoli łączności i pobiegł do głównej śluzy. Kilka minut zajęło mu włożenie jednego ze skafandrów z nanowłókien, które przechowywano w szafkach, a następnych kilka — znalezienie zestawu medycznego i wyposażenia VR. Kapitan wrzeszczał i przeklinał przez interkom co mikrosekundę:
— Rusz dupę, bo ten dzieciak zaraz wykrwawi się na śmierć!
Jazda wózkiem po pięciokilometrowej linie łączącej dwa wirujące moduły była trochę straszna. Wózek był platformą z napędzającym ją miniaturowym silnikiem elektrycznym. Mając na sobie tylko cienki skafander z nanowłókien Bracknell czuł się jak indyk owinięty w folię i włożony do kuchenki mikrofalowej. Wiedział, że dostaje solidną dawkę wysokoenergetycznego promieniowania z odległego Słońca i jeszcze bardziej odległych gwiazd. Miał tylko nadzieję, że ochrona antyradiacyjna skafandra jest tak dobra, jak twierdził producent.
W końcu dotarł do drugiego modułu i pokonał śluzę powietrzną. W środku poczuł się o wiele bezpieczniej.
Choć urządzeń do wytapiania nie używano od wielu lat, w środku było brudno i wszystko było wysmarowane tłustą sadzą. Bracknell zdjął kaptur skafandra i poczuł ciężki, gryzący odór. Kiedy dotarł do chłopca, dzieciak był półprzytomny. Kobiety nadal przy nim klęczały. Starły mu większość krwi z twarzy.