Bracknell nałożył sprzęt VR na głowę, by kamera znalazła się tuż nad jego oczami i spytał:
— Co się stało?
Jedna z kobiet wskazała kładkę, która biegła dookoła pieców.
— Spadł.
— Jak, u licha, mógł stamtąd spaść?
— To dzieciak — warknęła kobieta. — Bawił się w coś z bratem.
— Chwała Bogu, że mamy tylko jedną szóstą g — dodała druga z kobiet.
Wtedy Bracknell usłyszał w słuchawce głos córki kapitana.
— Krwawienie ustało. Musimy sprawdzić, czy nie ma wstrząśnienia mózgu.
Przez prawie godzinę Bracknell wykonywał polecenia Addie. Chłopiec miał wstrząśnienie mózgu i paskudną ranę czaszki. Kości czaszki prawdopodobnie nie zostały uszkodzone, ale prześwietlą go, kiedy już uda się bezpiecznie przetransportować go do ambulatorium. Nie wyglądało na to, żeby miał złamane jakieś kości, ale prawe kolano miał paskudnie spuchnięte.
Na polecenie Addie spryskał ranę sprayem i nałożył nadmuchiwany usztywniacz na kolano. Z pomocą kobiet udało się wpakować półprzytomnego chłopca do skafandra z nanowłókien. Cała trójka zaniosła go do śluzy i przyczepiła do wózka.
Trzymając się uchwytu wózka Bracknell znów pokonał całą drogę wzdłuż fulerenowej liny, otoczony rojami gwiazd, które patrzyły na niego obojętnie, nawet nie mrugnąwszy. Niewidzialne promieniowanie mogło zabić go w ciągu sekundy, gdyby zawiodła osłona skafandra. Próbował o tym nie myśleć. Patrzył na świetliste punkty i próbował napawać się ich pięknem. Wiedział, że jeden z nich to Ziemia, ale nie potrafił powiedzieć który.
Addie i kapitan czekali na niego przy śluzie na drugim końcu liny. Zanieśli razem chłopca do ambulatorium, które kiedyś było samotną celą Bracknella i zostawili go pod opieką Addie.
— Co ten nastolatek robi na pokładzie statku, kapitanie? — spytał Bracknell, gdy już uwolnił się ze skafandra w śluzie.
— Mój numer jeden podróżuje z rodziną. Mieszkają w starej hucie. Taniej niż wynajmowanie kwatery na Ceres i żona może dotrzymać mu towarzystwa.
Wygodny układ, pomyślał Bracknell. Ale chłopiec może napytać sobie kłopotów. Założę się, że przy następnej podróży z Ceres już z nami nie polecą.
— Twoja wachta na mostku już prawie się kończy — oznajmił szorstko kapitan, gdy ruszyli w stronę mostka. — Wracaj do kajuty. Poradzę sobie bez ciebie.
Dopiero po powrocie do kajuty i krótkich odwiedzinach w mesie, by pokrzepić się gorącą zupą, Bracknell uświadomił sobie, że do końca wachty zostały jeszcze ponad dwie godziny.
Czyżby kapitan był dla mnie dobry?
CZYŚCIEC
Bracknell pomyślał, że jego życie nie ma żadnego sensu. Oddychał, jadł, spał, pracował na mostku Alhambry pod czujnym okiem kapitana Farada. Ale po co? Jaki to miało sens? Żył bez sensu, bez celu, wędrując po zimnych otchłaniach Pasa, żeglując od jednego bezimiennego kawałka skały do drugiego. Był jak automat wykonujący otępiające zadania, jakby zdalnie sterowany przez kogoś, gdy tymczasem jego mózg wciąż na nowo przetrawiał straszne obrazy: wieża, upadek, zmiażdżone, krwawiące zwłoki.
Czasem myślał o Larze i zastanawiał się, co takiego robi jego ukochana. Powtarzał sobie wtedy, że lepiej byłoby, gdyby o nim zapomniała, żeby zaczęła nowe życie. Jeden z warunków skazania zakładał, że ani Lara, ani nikt inny kogo znał na Ziemi, nie dowie się o miejscu jego pobytu. Odcięto go od wszelkich form łączności z byłymi przyjaciółmi; jego wygnanie było absolutne. Dla wszystkich, których znał na Ziemi, Mance Bracknell był martwy na wieki.
Z wyjątkiem wielebnego Elliotta Danversa. Wysłał mi wiadomość, może więc przyjmie wiadomość ode mnie. Bracknell próbował o tym nie myśleć. Po co mi rozmowa z pastorem? Poza tym, skazano mnie z powodu zeznań Danversa. Może ta wiadomość od niego to tylko jakaś próba zagłuszenia wyrzutów sumienia, myślał Bracknell. Do diabła z nim! Lepiej być całkowicie odizolowanym, niż trzymać się wątłej nadziei, że w ten sposób podtrzyma jakieś więzy ze swoim poprzednim życiem. To była właściwie ze strony Danversa tortura, podanie tonącemu brzytwy.
Od czasu do czasu, pomiędzy wachtami, zawsze za zgodą kapitana, Bracknell wkładał skafander z nanowłókien i wychodził na zewnątrz statku. Wisząc na końcu liny obserwował gwiazdy, patrząc na bezkresną przestrzeń wypełnioną niezliczonymi gwiazdami i planetami. Czuł się wtedy małą, nieważną drobinką w olbrzymiej, wirującej galaktyce. Nauczył się znajdować małą błękitną kropeczkę, która była Ziemią. Czuł się wtedy jeszcze gorzej. Przypominała mu, jak bardzo jest samotny, jak daleko mu do ciepła, miłości i nadziei. Po jakimś czasie przestał wychodzić na zewnątrz. Bał się, że pewnego dnia otworzy skafander i pozwoli, żeby kosmos zakończył jego żywot.
Jedynym promyczkiem światła w nowym życiu była córka kapitana, Addie. Choć Alhambra była sporym statkiem, większość przestrzeni zajmowały ładownie i instalacja do topienia rudy, gdzie mieszkała rodzina jednego z członków załogi. Załoga liczyła zaledwie dwanaście osób, ale Farad często latał bez pełnej obsady. Moduł mieszkalny był malutki, nieomal przytulny. Bracknell wiedział, że wśród załogi są jakieś pary; jemu samemu składano parę razy propozycje, i robili to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Zawsze odmawiał. Nikt z tych ludzi go nie pociągał. Widział, jak wśród członków załogi zawiązują się związki, heteroseksualne i homoseksualne. Widział też, jak się rozpadają, czasem z goryczą i rozpaczą, a raz w akcie przemocy, kiedy to musiał interweniować sam kapitan.
Czasem wpadał na Addie, dość dosłownie, kiedy przeciskali się w wąskich korytarzach statku lub przebywali razem w mesie. Na jego widok na jej twarzy o migdałowych oczach zawsze pojawiał się uśmiech. Miała kuszące pełne kształty. Nigdy nie rozmawiała z nim, jeśli nie liczyć paru słów grzecznościowej rozmowy, a on nie pozwalał sobie na reakcję na zew swoich hormonów.
Pewnego dnia opuścił mostek po jakiejś bardzo nudnej wachcie i poszedł do mesy po kawę. Addie siedziała przy małym kwadratowym stoliku, pijąc coś z parującego kubka.
— Dobra kawa? — spytał Bracknell.
— To herbata.
— Aha.
Sięgnął po kubek i nalał sobie z dystrybutora, po czym przystawił sobie krzesło i usiadł obok niej. Wzrok Addie powędrował w kierunku otwartej klapy i przez sekundę Bracknell myślał, że dziewczyna zerwie się na równe nogi i zacznie uciekać.
Tymczasem jednak trochę się odprężyła. Tylko trochę.
— Życie na statku nie jest specjalnie ciekawe, prawda?
— Pewnie nie.
Przez dłuższą chwilę żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć. W końcu odezwał się Bracknell.
— Czy twoje imię, Addie, to zdrobnienie od Adelajdy?
Uśmiechnęła się z rozbawieniem.
— Nie, oczywiście, że nie. Mam na imię Aditi.
— Aditi?
— To hinduskie imię. Oznacza „wolna i niezwiązana”. To imię matki bogów.
Hinduskie, pomyślał Bracknell. No jasne. Kapitan mówił, że ona jest z Indii. To by wyjaśniało dziwny akcent.
— Wolna i niezwiązana — powtórzył. — To trochę ironiczne tutaj, na statku pośrodku gwiezdnej pustki.
— Tak — przytaknęła ze smutkiem, po czym rozpromieniła się. — Ale mój ojciec już przygotowuje moje zamążpójście.
Zgromadził niezły posag. Za parę lat wyjdę za mąż za jakiegoś bogacza i będę mieszkać wygodnie na Ziemi.
— Jesteś zaręczona?
— Och, nie, jeszcze nie. Ojciec nawet nie wybrał dla mnie męża. Ale szuka.