Выбрать главу

— I wyjdziesz za mąż za człowieka, którego ci wybierze?

— Tak, pewnie.

— Nie chcesz sama wybrać sobie męża?

Jej uśmiech zgasł.

— A jakie szansę mam tutaj, na tym statku?

Bracknell musiał przyznać jej rację.

Wrócił do swojej kajuty, zanim jednak zamknął drzwi, pojawił się w nich rozwścieczony kapitan.

— Mówiłem ci, żebyś trzymał się z daleka od mojej córki.

— Była w mesie — wyjaśnił Bracknell. — Tylko rozmawialiśmy.

— O małżeństwie.

— Tak — Bracknell poczuł, jak rośnie w nim wściekłość.

— Czeka, aż znajdzie jej pan męża.

— Jeszcze będzie musiała poczekać parę lat. Piętnaście lat to za mało, żeby wyjść za mąż. Może w Indiach, ale tam, skąd pochodzę…

— Piętnaście lat? Ona ma dopiero piętnaście lat?

— Tak.

— To jak może być lekarzem?

Zraniona warga kapitana wykrzywiła się w uśmiechu.

— Jest na tyle inteligentna, żeby pracować z programami diagnostycznymi. A większość lekarzy i tak pozwala decydować komputerom.

— Ale…

— Trzymaj się od niej z daleka.

— Tak, sir — przytaknął żarliwie Bracknell. Piętnaście lat, pomyślał. To ponętne ciało ma dopiero piętnaście lat.

— Pamiętaj, że widzę wszystko, co robisz — ostrzegł kapitan.

— Trzymaj się od niej z daleka.

Opuścił kajutę Bracknella równie szybko, jak od niej wkroczył. Bracknell został sam, zastanawiając się, jakim cudem piętnastolatka mogła wyglądać tak kusząco.

REZYDENCJA YAMAGATY

Był najstarszym domownikiem: pomarszczony, wysuszony staruszek, z grzywą siwych włosów opadających na ramiona skromnego, błękitnego kimona. Nobuhiko pamiętał, że siedział na tych ramionach, kiedy był malutki. Ten służący nigdy nie zgodził się na kuracje odmładzające, ale jego ramiona były nadal szerokie, tylko trochę opadły pod brzemieniem czasu.

Szli razem żwirowaną ścieżką, która wiła się przez starannie utrzymany skalny ogródek przy wysokim murze skrywającym rezydencję Yamagaty na wzgórzach w pobliżu Nowego Kioto. Ostry, przenikliwy wiatr pędził po niebie niskie szare chmury. Nobuhiko powstrzymywał drżenie, odziany w formalny, jasnoszary garnitur. Nigdy dotąd nie okazał słabości przy służbie i miał nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.

Nigdy nie okazuj przed nikim słabości, powtarzał sobie. Nawet przed samym sobą. Przeżył wstrząs, gdy dowiedział się, że cztery miliony ludzi zginęły w katastrofie podniebnej wieży. Cztery miliony! Nobu wiedział, że ktoś zginie, to było nieuniknione. Wojskowi mieli takie określenie: „straty uboczne”. Ale cztery miliony! Poczucie winy, które wezbrało w nim jak fala, dręczyło go latami. Co za różnica, próbował uspokoić sumienie. I tak by umarli, prędzej czy później. Świat idzie naprzód. Musiałem to zrobić. Dla dobra rodziny, dla dobra firmy. A nawet dla dobra Japonii. Co się stało, to się nie odstanie.

To jednak nie był koniec. Trzeba było zabić jeszcze trochę ludzi, lojalnych mężczyzn i kobiet, których jedyną zbrodnią było wypełnianie życzeń Nobuhiko. Odpłacono im śmiercią, ostatecznym kneblem. Stało się, pomyślał Nobuhiko. To już koniec. I ten stary człowiek przyszedł mi o tym powiedzieć.

Kiedy już oddalili się od domu na tyle, że nie można było ich podsłuchać, Nobu rzekł uprzejmie:

— Lata obeszły się z tobą bardzo łagodnie.

Stary mężczyzna pochylił lekko podbródek. Obaj wiedzieli, że różnicę kształtów należy przypisywać upodobaniom Nobu: uwielbieniu dla wina i jedzenia, a wstręcie do uprawiania sportu.

Delikatnie zmieniając temat, starszy człowiek spytał:

— Czy mogę spytać o zdrowie pańskiego ojca?

Nobu spojrzał w niebo. Ten człowiek służył ojcu odkąd ten był nastolatkiem. I nadal uważa Saito za głowę rodziny, pomyślał Nobu, choć ojciec już dawno temu schronił się w klasztorze w Himalajach.

— Ojciec ma się dobrze — rzekł w końcu. Nie było to kłamstwo, choć Nobu nie miał wieści od ojca od wielu miesięcy.

— Miło mi to słyszeć. Wykazał niezwykłą siłę charakteru, że opuścił ten świat i wkroczył na ścieżkę do oświecenia.

A ja nie mam tej siły charakteru, zżymał się w duchu Nobu. Czy ten stary skrytobójca próbuje mnie obrazić? Na głos rzekł jednak:

— Niektórzy z nas muszą pozostać na tym świecie i nieść swoje brzemię.

— To prawda, sir.

— Ile lat minęło od upadku wieży? — spytał Nobu.

— Wystarczająco, żeby nikt nie ośmielił się zbudować następnej.

— Tak. To dobrze.

Starszy mężczyzna pochylił podbródek na zgodę.

— Czy pozbyto się wszystkich, którzy brali w tym udział?

— Wytropiono ich i zajęto się nimi.

— Wszystkich?

Starszy człowiek zawahał się na ułamek sekundy.

— Wszystkich z wyjątkiem jednego.

— Jednego? — warknął Nobu, rozzłoszczony. — Minęło tyle czasu, a on nadal żyje?

— Albo jest bardzo sprytny, albo ma dużo szczęścia.

— Kto to jest? Gdzie on jest?

— To ekspert w dziedzinie nanotechnologii, którego zwerbowaliśmy w Selene.

Nobu poczuł łomotanie pulsu w uszach. Zanim odpowiedział, stary sługa dodał:

— Już kilkakrotnie zmieniał tożsamość i wygląd. Moi agenci donoszą, że zmienił nawet wzorzec siatkówki. To jakiś geniusz.

— Trzeba go znaleźć — rzekł stanowczo Nobu. — I załatwić.

— Tak się stanie, zapewniam pana.

— Nie chcę zapewnień. Chcę wyników.

— Sir, proszę się nie martwić. Ten człowiek jest nieszkodliwy. Nie może powiedzieć nikomu, że brał udział w budowie podniebnej wieży bez zdradzania swojej prawdziwej tożsamości. A jeśli ośmieli się to zrobić, namierzymy go i załatwimy. Jest na tyle inteligentny, żeby zrozumieć, że tylko milcząc jest bezpieczny.

— To nie jest dobre rozwiązanie — rzekł Nobu. — Nie chciał bym, żeby cokolwiek zależało od decyzji zbiega.

— Rozumiem, sir. Tropimy go.

— Nikt nie może wiedzieć, dlaczego go tropimy!

— Nikt nie wie, sir, z wyjątkiem pana i mnie.

Nobuhiko wziął głęboki oddech i próbował się uspokoić.

Starszy człowiek dodał:

— Kiedy go znajdą i unieszkodliwiają też odejdę z tego świata. Wtedy tylko pan będzie znał tajemnicę podniebnej wieży.

— Ty?

— Dość się nażyłem. Kiedy wypełnię ostatni obowiązek, panie, dołączę do moich czcigodnych przodków.

Nobu stał na żwirowanej ścieżce i patrzył na ten relikt przeszłości. Chłodny wiatr rozwiewał siwe włosy sługi, tak że Nobu nie był w stanie dostrzec wyrazu jego twarzy. A mimo to Yamagata domyślał się, że w jego oczach czai się determinacja.

ZDRADA

Miesiące zmieniły się w lata. Alhambra krążyła po Pasie wolno, w ciszy, co najmniej raz w roku odwiedzając Ziemię, zatrzymując się na orbicie parkingowej. Bracknell widział, jak piękna jest jego ojczysta, błękitno-biała planeta, bliska tak, że prawie mógł jej dotknąć: jasne chmury, połyskliwe morza, porośnięte zielenią lądy. Było tam całe jego życie, wszystkie jego nadzieje, marzenia i miłość. Ale nigdy tam nie dotarł. Kapitan i inni członkowie załogi przy każdym pobycie na orbicie latali na Ziemie, ale Bracknell zostawał na pokładzie, wiedząc, że żaden port nie przyjmie wygnańca, nawet na dzień czy dwa. Podobnie Selene i inne osiedla księżycowe.