Za każdym razem, kiedy już Alhambra wyładowała przewożone oczyszczone metale, a załoga odpoczęła przez kilka dni, kapitan Farad ruszał znów w milczącą ciemność Pasa.
To jak wizja raju, pomyślał Bracknell, patrząc na rozjaśnioną błękitno-białą kulę odpływającą od niego coraz dalej. Widział ją coraz mniej wyraźnie, bo łzy napłynęły mu do oczu.
Zapuścił brodę, a potem ją zgolił. Wdał się w krótki romans z kobietą, która zaciągnęła się na statek, by w ten sposób zapłacić za podróż w jedną stronę na Ceres, i czuł wstyd, kiedy spotkał Addie. Kiedy jego niegdysiejsza kochanka opuściła statek, cieszył się, że jej się pozbył.
Kapitan nigdy nie spuszczał oczu z córki, choć najwyraźniej stał się bardziej tolerancyjny wobec Bracknella, który czasem rozmawiał z nią o wszystkim i o niczym. Czasem nawet zapraszał Bracknella na obiad do siebie, ale rzadko. Kapitan był na tyle uprzejmy, że nie rozmawiał z Bracknellem o Ziemi ani nie pytał go o jego dawne życie.
Addie zaczęła mu objaśniać zasady buddyzmu, próbując pomóc mu w akceptacji życia, jakie mu narzucono.
— To tylko coś tymczasowego — mawiała. — Twoje życie kiedyś się skończy i zacznie się nowe. Wielkie koło obraca się powoli, ale stale. Musisz być cierpliwy.
Bracknell słuchał i patrzył na jej twarz, która ożywiała się szczerze, gdy objaśniała mu ścieżkę do oświecenia. Nie wierzył w ani jedno słowo, ale dzięki tym opowieściom jakoś mijał mu czas.
Podczas którejś z wizyt na Ziemi na pokład Alhambry wprowadzono kolejną grupę skazańców wygnanych do Pasa. Kapitan zakazał Bracknellowi i innym członkom załogi kontaktowania się z nimi poza absolutną koniecznością.
Kiedy wybuchały walki między więźniami w ładowni, kapitan obniżał ciśnienie powietrza, aż wszyscy tracili przytomność, a potem Bracknell i inni członkowie załogi wpychali wichrzycieli do staroświeckich sztywnych skafandrów i wyrzucali na zewnątrz statku na uwięzi, aż zaczynali błagać o litość. Powtarzało się to wielokrotnie, ale Bracknell nigdy się do tego nie przyzwyczaił. Zawsze myślał: gdyby nie łaską boża, to mogłem być ja.
Łaska boża? Jeśli jest jakiś bóg, musi być bezduszny i kapryśny, jak najbardziej sadystyczny tyran w historii. Budda, o którym opowiada mi Addie, przynajmniej nie udaje, że próbuje panować nad światem, po prostu szuka z niego wyjścia.
Czy jest jakieś wyjście, rozmyślał Bracknell, leżąc późną nocą na swojej koi, bojąc się zamknąć oczy, by znów nie zobaczyć upadającej wieży, roztrzaskującej w proch miliony ludzi, niszczącej jego poprzednie życie. Mogę się z tego uwolnić, pomyślał. Pociąć nadgarstki, połknąć butelkę pigułek z ambulatorium Addie, zamknąć się w śluzie i otworzyć zewnętrzną klapę. Jest wiele sposobów, żeby zakończyć to nędzne życie.
Jednak żył dalej. Jak człowiek w nieskończonym kołowrocie, przemierzał bezsensowne życie, przeklinając się za tchórzostwo, z powodu którego nie mógł zatrzymać swojego koła życia i znaleźć zapomnienia.
Poza Addie nie miał przyjaciół ani towarzyszy. Kapitan tolerował go, czasem nawet widywał się z nim, ale zawsze trzymał na dystans. Kobiety, które czasem dołączały do załogi, rzadko mu się podobały, chyba że potrzeby dawały znać o sobie. Ale nawet w największych uniesieniach zawsze myślał o Larze.
Gdybym tylko mógł ją zobaczyć. Porozmawiać z nią. Zamienić choć parę słów.
Gdzieś pośród dręczących go koszmarów przypomniał sobie starą wiadomość od wielebnego Danversa, zaraz na początku wygnania. Zadzwoń do mnie, powiedział pastor. Choć Bracknell miał się z nikim nie kontaktować, to Danvers podarował mu odrobinę nadziei.
Bracknell miał dość rozumu, by poprosić kapitana Farada o pozwolenie, zanim skontaktował się z Danversem.
Kapitan prychnął z niechęcią.
— Rozmowa z Ziemią? Bez sensu, nie połączą cię.
Zdesperowany na tyle, by pokonać swe lęki, Bracknell rzekł:
— Pan mógłby zadzwonić za mnie, sir.
Kapitan skrzywił się i nic nie powiedział. Bracknell, pokonany, wrócił do swoich obowiązków.
Następnego dnia, gdy podjął swoje obowiązki na mostku, kapitan rzekł:
— Bracknell, przejmij konsolę łączności.
Czując raczej ciekawość niż nadzieję, Bracknell przejął konsolę łączności od oficera łącznościowego. Kapitan wydał polecenie połączenia się z wielebnym Danversem, przez główną siedzibę Nowej Moralności w Atlancie. Bracknell włożył słuchawkę do ucha drżącymi palcami i wziął się do pracy.
Przesłanie wiadomości trwało ponad godzinę, nie było więc szans na normalną rozmowę. Pół zmiany zajęło Bracknellowi przebicie się przez program komunikacyjny w Atlancie i uzyskanie informacji, że Danvers jest teraz biskupem w Gabonie, na zachodnim wybrzeżu Afryki.
Kiedy na ekranie Bracknella pojawiła się czerwona twarz Danversa, kapitan zawołał:
— Dalej, spytaj, czy chce z tobą rozmawiać.
Danvers siedział za połyskliwym mahoniowym biurkiem, w czarnej koszuli rozpiętej pod szyją, z jakimiś insygniami przypiętymi do rogów kołnierzyka. Za nim widać było okno wychodzące na ruchliwą ulicę i budowle Libreville, a dalej białe grzywacze fal na błękitnym Atlantyku. Z zieleni za miastem wystawała jakaś cylindryczna konstrukcja, która dalej znikała w morzu. Bracknell poczuł, że ściska mu się serce: to były ruiny wieży, które nadal tu leżały, choć minęły już lata.
Wymienili jeszcze kilka jednostronnych wiadomości, co zajęło kolejnych kilka godzin, zanim Danvers zrozumiał wreszcie, kto chce się z nim skontaktować.
— Mance! — otworzył szeroko oczy ze zdumienia. — Po tylu latach! Cieszę się, że cię widzę. — Biskup przekręcił trochę fotel z wysokim oparciem. — Pewnie zauważyłeś ruiny wieży. To teraz atrakcja turystyczna. Ludzie z całej Afryki przyjeżdżają, żeby ją zobaczyć.
Bracknell poczuł dziwny ucisk w żołądku. Atrakcja turystyczna.
— Miejscowi trochę ją rozmontowali. Cholerne sępy. Musieliśmy postawić straże, żeby pilnowały ruin, ale przemykali się i rozbierali ją po kawałku.
Bracknell przymknął oczy, próbując utrzymać nerwy na wodzy. Nie ma sensu złościć się na Danversa. To nie jego wina. Powiedz, czego chcesz, w jakim celu się z nim skontaktowałeś.
Wziął głęboki oddech, po czym rzucił się na głęboką wodę.
— Tak się zastanawiałem… miałem nadzieję, że ksiądz mógłby w moim imieniu przekazać wiadomość Larze Tierney — rzekł zakłopotany, bo brzmiało to jak błaganie. — Nie wiem, gdzie ona teraz przebywa, ale pomyślałem, że może ksiądz mógłby ją odnaleźć i przekazać ode mnie wiadomość.
I czekał. Jego zmiana przy konsoli łączności zakończyła się i przybyła zmienniczka, ale kapitan w milczeniu odprawił ją machnięciem ręki. Bracknell siedział, wykonując normalne obowiązki oficera łączności, co chwilę patrzył jednak na ekran, na którym zastygł obraz biskupa Danversa.
W końcu światełko pod ekranem zmieniło barwę z pomarańczowej na zieloną. Obraz biskupa zadrżał lekko i poruszył się. Na jego twarzy malowała się niepewność.
— Mance, ona teraz nazywa się Lara Molina. Ona i Victor pobrali się półtora roku temu. Sam udzielałem im ślubu.
Bracknell poczuł, jak czerwieni się ze złości.
— W tej sytuacji — mówił dalej Danvers — nie sądzę, że by kontaktowanie się z nią było rozsądne. Poza tym byłoby nielegalne, prawda? Nie ma sensu rozdrapywać starych ran ani wyciągać dawnych żalów. W końcu tyle czasu zajęło jej przyjście do siebie i rozpoczęcie nowego życia. Nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybyś…