Выбрать главу

Bracknell przerwał połączenie jednym szybkim uderzeniem palca.

Pobrali się, powtarzał w myślach. Wyszła za Victora. Człowieka, który mnie zdradził. I ten nadęty idiota dawał im ślub. On też mnie zdradził. Wszyscy mnie zdradzili!

OBJAWIENIE

Na całe tygodnie Bracknell rzucił się w wir pracy na pokładzie Alhambry, przepełniony wściekłością na Molinę i Danversa. Och, żeby tylko potrafił być wściekły na Larę. Ale odkrył, że nie może. Przecież nie chciał, żeby spędziła resztę życia samotnie. Ale żeby Victor? Wyszła za tego kłamliwego, zdradzieckiego skurwiela?

Ona nie zdaje sobie sprawy z tego, że Victor mnie zdradził, powtarzał sobie Bracknell. Lara nie wie, że Victor kłamał, składając zeznania podczas procesu. Ale Victor wiedział, Danvers też. Tego Bracknell był pewien. Zmówili się, żeby go usunąć, bo Victor chciał mieć Larę dla siebie.

Bracknell zrozumiał teraz wszystko. Victor go zdradził, bo chciał Larę dla siebie. Kiedy wieża runęła, Victor miał doskonałą okazję, żeby pozbyć się mnie na zawsze. I Danvers mu w tym pomógł, tego Bracknell był pewien.

Kiedy wieża runęła, powtórzył. Czy oni mogli spowodować zawalenie się wieży? Coś zrobić? Jakiś sabotaż? Bracknell zmagał się z tym pomysłem całymi tygodniami. Nie. Czy mogli? Victor nie miał wystarczającej wiedzy o konstrukcji wieży, żeby być w stanie ją zniszczyć. On jest biologiem, nie inżynierem. Musiałby mieć zespół wyszkolonych sabotażystów, specjalistów od wyburzania. To wymagałoby pieniędzy, planów i zimnej krwi, a to wszystko nie leżało w możliwościach Victora. Ani Danversa. Nie sądził też, żeby Nowa Moralność była zdolna do czegoś takiego, nawet najwięksi fanatycy nie porywaliby się na obalenie wieży. Ani nie potrafiliby tego zrobić.

Nie, uznał Bracknell. Victor po prostu skorzystał ze sposobności. Wykorzystał mnie. A Danvers mu pomógł.

A mimo to wściekłość gotowała się w nim, sprawiała, że był przygnębiony i nieprzyjemny dla wszystkich wokół, nawet Addie. Kapitan obserwował jego nowe zachowanie i milczał, odezwał się tylko raz, gdy Bracknell został oddelegowany do eskortowania nowej grupy skazańców do prowizorycznej kajuty w ładowni. Jeden z więźniów zaczął się szarpać z drugim. Bracknell sprał obu paralizatorem jak pałką, aż stracili przytomność.

— Odżywasz — rzekł kapitan, gdy para potężnych członków załogi odciągnęła go od krwawiących więźniów. Uśmiechnął się jakoś dziwnie. — Zaczynasz znowu odczuwać ból.

— Przedtem też czułem ból — mruknął Bracknell, kuśtykając w stronę mostka.

— Może — odparł kapitan. — Ale teraz czujesz demona, który trawi twoje trzewia. Teraz wiesz, co czułem, kiedy zabili mi żonę. I co dalej czuję.

Bracknell patrzył na niego, nagle rozumiejąc. Alhambra pożeglowała jeszcze po Pasie, aż wreszcie wyruszyła w długą, monotonną podróż na Ziemię, by dostarczyć oczyszczone metale i zabrać nowych skazańców. Bracknellowi wydawało się, że za każdym razem zabierają większą grupę więźniów, którzy czekali na transport do Pasa, za każdym razem było więcej kobiet i mężczyzn, który weszli w konflikt z prawem. Także nastolatków. Rządy na Ziemi znalazły wygodny sposób pozbywania się wichrzycieli: wysłać ich do Pasa Asteroid. Pewnie wprowadzają coraz ostrzejsze prawa, bardziej restrykcyjne, pomyślał. Albo może używają kary wygnania jako kary zastępczej. Kosmos potrzebuje rąk do pracy.

Podczas kolejnego pobytu Alhambry na orbicie okołoziemskiej do ładowni wprowadzono grupę skazańców — szesnastu mężczyzn i jedenaście kobiet, przeważnie zbyt przerażonych, by mieli zamiar pakować się w nowe tarapaty. Tylko dwoje zostało skazanych za poważne przestępstwa: potężnie zbudowany bandzior uliczny i morderczyni, która zadźgała swojego ukochanego.

Bracknell był więc bardzo zdziwiony, kiedy zaraz po umieszczeniu więźniów w ładowni rozległ się alarm. Ze stanowiska obserwacyjnego na mostku przyglądał się bójce na ekranie interkomu. Dwóch mężczyzn biło trzeciego, wysokiego chudzielca. Dostrzegł, że nieszczęsna ofiara próbuje się bronić otaczając głowę długimi ramionami, ale napastnicy przewrócili go na podłogę gradem gwałtownych ciosów, po czym zaczęli go kopać.

— Idź tam! — warknął do Bracknella kapitan, stukając w klawiaturę wbudowaną w podłokietnik. Bracknell zerwał się, zanurkował przez klapę i pobiegł do ładowni. Wiedział, że kapitan wypompowuje powietrze tak szybko, że mogą im popękać bębenki uszne. Zanim tam dotrę, wszyscy będą nieprzytomni, pomyślał.

Słyszał kroki dwóch pozostałych członków załogi, którzy biegli za nim korytarzem. Zatrzymali się przy klapie tylko na sekundę, żeby założyć maski z tlenem, po czym otworzyli klapę i z masy nieprzytomnych ciał wyłowili trzy: pokrwawionego chudzielca i napastników. Pozostawiając napastników dwóm pozostałym członkom załogi, Bracknell uniósł ofiarę i ruszył w stronę ambulatorium. Człowiek był lekki jak piórko, sama skóra i kości.

Addie czekała już w ambulatorium. Wpuściła Bracknella, by położył nieprzytomnego mężczyznę na jednym z łóżek, po czym włączyła aparaturę diagnostyczną wbudowaną w grodź.

— Powinieneś wracać na mostek — zwróciła się do Bracknella przypinając pacjenta.

— Jak tylko go przywiążę — odparł Bracknell, pomagając jej zapinać pas na wątłej piersi mężczyzny. — To w końcu więzień.

Mężczyzna jęknął żałośnie, ale nie otworzył oczu. Bracknell dostrzegł, że obie powieki ma spuchnięte, a nos najwyraźniej złamany. Miał krew na całej twarzy i na szarym więziennym kombinezonie.

— Idź już! — szepnęła nagląco Addie. — Ja się nim zajmę.

Bracknell ruszył z powrotem na mostek. Kiedy dotarł do swojego fotela przy konsoli, dostrzegł, że więźniowie zaczynają się poruszać, odzyskując przytomność, gdy ciśnienie powietrza wróciło do normy. Dwóch napastników już wpakowano do sztywnych kombinezonów i wleczono w stronę śluzy.

— Kto wszczął bójkę? — zastanawiał się głośno. — A co za różnica? — odparł kapitan. — To nie była bójka.

Wyglądało to raczej tak, jakby tych dwóch goryli chciało zakatować chudzielca na śmierć. Pewnie próbował się do nich dobierać.

Pół godziny później Bracknell przełączył kamerę na widok z zewnątrz. Jedna z odzianych w skafander postaci unosiła się bezwładnie na końcu fulerenowej liny. Druga podciągnęła się wzdłuż liny i waliła w klapę odzianą w rękawicę pięścią.

— Szkoda, że w tym skafandrze nie ma radia — zauważył kwaśno kapitan. — Nauczylibyśmy się jakichś nowych słów.

Po zakończeniu wachty Bracknell ruszył do swojej kajuty. Kiedy przechodził obok drzwi ambulatorium, Addie zawołała go.

Zatrzymał się i zobaczył, że dziewczyna siedzi przy miniaturowym biurku w poczekalni ambulatorium, a ekran rzuca zieloną poświatę na jej twarz.

— Byłeś szefem projektu budowy kosmicznej wieży, prawda — rzekła Addie. Nie było to pytanie.

Bracknell poczuł, jak wszystko skręca mu się w środku, ale odpowiedział spokojnie.

— Tak. I za to mnie posadzili.

— Zostałeś na zawsze wygnany z Ziemi.

Pokiwał głową w milczeniu.

Spojrzała przez ramię na otwarte drzwi ambulatorium, przez które widać było łóżka.

— Ten człowiek, którego przyniosłeś, mamrocze coś o podniebnej wieży.

— Mnóstwo ludzi to pamięta — rzekł z goryczą Bracknell. — To największa katastrofa w historii ludzkości.