— Najdostojniejszy panie: zaopiekowaliśmy się ostatnim egzemplarzem. Zostanie potraktowany zgodnie z ustaleniami. Niestety, prawdopodobnie skaził statek, gdzie go znaleźliśmy. Statkiem także więc musimy się zająć. To jest moja ostatnia wiadomość do pana i ostatnia w moim życiu. Sayonara.
Gdy Bracknell odzyskał przytomność, miał już na sobie sztywny skafander, z hełmem przypiętym do obręczy szyjnej. Kapitan patrzył na niego, w jego oczach czaiła się wściekłość.
— Mówiłem ci kiedyś, żebyś trzymał się od niej z daleka! — wrzeszczał do Bracknella, na tyle głośno, że było go słychać przez grubą izolację hełmu. — Ostrzegałem!
— Gdzie ona jest? Co pan zrobił…
— Ryczy w swojej kajucie. Przejdzie jej. Muszę ją wydać jak najszybciej, żeby się nie rzucała na takiego śmiecia jak ty.
Bracknell poczuł, że ktoś go stawia na nogi i zauważył, że za nim stoi dwóch członków załogi. Jego nogi jeszcze nie funkcjonowały właściwie; układ nerwowy nie wrócił do właściwego stanu po trafieniu ładunkiem paralizatora.
— Zanieście go do śluzy bocznej — warknął kapitan. — Ten cholerny Hiryu jeszcze się nie odczepił od głównej.
— Ale ja nic nie zrobiłem! — protestował Bracknell.
— Akurat!
Bracknella powleczono korytarzem do śluzy. Kapitan przypiął linkę do jego skafandra i podał mu luźny koniec.
— Sam sobie znajdź uchwyt i przypnij się. Inaczej odlecisz w kosmos, ale to mnie nie obchodzi.
Bracknell stąpał niepewnie w sztywnym skafandrze. Nogi mu ścierpły. On mnie zabije, pomyślał. Nie przeżyje w skafandrze całej drogi do Pasa. Jeśli nawet podrzuci mi trochę jedzenia i powietrza, jak mam…
Wewnętrzną klapę śluzy zatrzaśnięto i przez podeszwy butów Bracknell poczuł, że pompy zaczynają wysysać powietrze z pociemniałej metalowej komory. Nie minęła nawet minuta, a pompy wyłączyły się i zewnętrzna klapa stanęła otworem.
Bracknell dostrzegł patrzące na niego odległe, zimne gwiazdy. Niepewnie, czując, że nogi dalej go bolą po potraktowaniu ich paralizatorem, podszedł do skraju zewnętrznej śluzy. Wyjrzał, spojrzał na pancerz statku i dostrzegł parę zaczepów w zasięgu ręki. Przez chwilę pomyślał, żeby odmówić wyjścia na zewnątrz. Zostanę w śluzie, powiedział sobie. I przyszło mu do głowy, że wtedy kapitan wyśle paru członków załogi w skafandrach, którzy wpadną tu i wyrzucą go, może nawet bez liny. Więc jak człowiek, który właśnie śni koszmar, przyczepił koniec liny do najbliższego zaczepu i wyszedł w pustkę. Klapa śluzy zamknęła się za nim.
Pożeglował w ciszy, gdy lina zaczęła się rozwijać, po czym zatrzymał się. Dotarłeś do końca liny, zabrzmiał jakiś sardoniczny głos w jego głowie, niezła śmierć. Zrozumiał, że pomimo myśli o samobójstwie, mimo nauk Addie o wyrzekaniu się pragnień na buddyjskiej ścieżce do oświecenia, bardzo pragnie żyć.
Po co? Czy nie lepiej po prostu odkręcić hełm i zakończyć to, tu i teraz? Odpowiedź zrodziła się w jego głowie jak ognista kula eksplozji nuklearnej: została mu zemsta. Victor i Danvers go zdradzili. A Yamagata to najgorszy łajdak. To Yamagata zburzył kosmiczną wieżę i wepchnął Larę w ramiona Moliny.
Molina. Danvers. Yamagata. Będzie żył, żeby się na nich zemścić. Ale czy uda ci się żyć wystarczająco długo, drwił głos w jego głowie.
Rozglądając się po otaczającej go pustce, dostrzegł na drugim końcu zakrzywionego kadłuba Alhambry drugi statek. Jak on się nazywał? Kapitan powiedział, że Hiryu. Latający smok. Dlaczego nadal są połączone? Gdyby mieli zamiar zabrać Toshikazu na Selene, odlecieliby jak najszybciej.
I wtedy Bracknell przypomniał sobie, że Hiryu to statek Yamagaty. A Yamagata na pewno nie chce powrotu do zdrowia Toshikazu, świadka swojej zbrodni.
Nagły wybuch oślepił go, ale ani trochę nie zdziwił.
ŚMIERCI PRZEMIENIENIE
Wirując na ślepo w pustce Bracknell pomyślał, że teraz już na pewno jest martwy.
Czuł, że wiruje w zawrotnym tempie. Pomyślał, że wybuch musiał odciąć go od Alhambry. Będę tak sobie wirował na wieki, aż zostanę pierwszym człowiekiem, który doleci do Alfy Centauri, tylko już się o tym nie dowiem, bo będę martwy.
Przeraził się. Addie! Kapitan. Załoga Alhambry. Czy ten łajdak zamordował wszystkich? Rozpaczliwie próbował przetrzeć załzawione oczy, ale tylko uderzył rękawicą w kwarcowe szkło hełmu. Mrugając histerycznie, próbował odzyskać wzrok. Dostrzegł tylko kłujący poblask eksplozji.
Nie wysadzaliby całego statku, powiedział sobie w duchu. Po co? Chcieli Toshikazu i dostali go. Dlaczego ten wybuch? Wypadek?
Chodzi o przeciek, zrozumiał. Podejrzewali, że Toshikazu z nami rozmawiał. Nie chcieli świadków, nie chcieli, żeby ktokolwiek pozostał przy życiu. Martwi nie przemówią. Także martwa kobieta, które zaledwie ukończyła siedemnaście lat. Łzy znów napłynęły mu do oczu, opłakiwał Addie. Zabito ją przeze mnie. Ostatnia ofiara kosmicznej wieży. Zabili ją i pozostałych przeze mnie.
Wtedy znów pomyślał o Yamagacie. Nie zabiłem tych wszystkich ludzi, przypomniał sobie Bracknell. To on. Yamagata. Siedzi sobie na Ziemi, opływa w luksusy, a na rękach ma krew milionów ludzi.
Powoli odzyskiwał wzrok. W końcu dostrzegł wrak Alhambry wirujący jak miotane wiatrem nasionko mniszka. Oddalał się, a on sam wirował, odlatując w kosmos.
To była robota Yamagaty. Bracknell starał się cały czas myśleć o japońskim potentacie. To utrzymywało go przy życiu, dawało mu jakiś powód do oddychania. Nigdy nie spotkał osobiście potężnego założyciela Yamagata Corporation, ale widywał go w wiadomościach. Yamagata podobno wycofał się i znalazł schronienie w jakimś tybetańskim klasztorze, ale — jak przypomniał sobie Bracknell — reporterzy dawali do zrozumienia, że to tylko podstęp. Starzec nadal rządził i pociągał za sznurki swojej międzynarodowej korporacji, zapewniali widzów.
Saito Yamagata, powtarzał sobie Bracknell, lecąc bezwładnie przez pustkę kosmosu. Saito Yamagata. Tracąc przytomność, płonął nienawiścią do Saito Yamagaty.
Otworzył oczy niemal się uśmiechnął. Leżał na ambulatoryjnym łóżku, bezpiecznym i ciepłym, z czystym prześcieradłem naciągniętym na jego nagie ciało. To tylko sen, pomyślał. A raczej koszmar.
Ciemnoskóra, nieco pulchna pielęgniarka, która się pojawiła w jego polu widzenia, była mu jednak całkowicie nieznana.
Miała na sobie biały fartuch z półksiężycem — logo Selene na lewej piersi, tuż nad plakietką z nazwiskiem, na której widniało: NORRIS, G.
Bracknell zamrugał, bo czym wycharczał:
— Gdzie ja jestem?
Uśmiechnęła się uprzejmie; białe zęby zalśniły w ciemnej twarzy.
— Klasyczne pytanie.
— Ale gdzie?
— Jest pan w szpitalu w Selene. Zabrała pana ekipa ratunkowa, która poleciała po wrak Alhambry.
— Alhambry?
Pielęgniarka poprawiła coś przy kroplówce przyczepionej do lewego ramienia Bracknella, po czym odparła:
— Z tego co słyszałam, Alhambra zderzyła się z jakimś statkiem Yamagaty i oba wybuchły. Ma pan wielkie szczęście, że żyje.
Bracknell z niepokojem uniósł głowę.
— Czy ktoś jeszcze… czy są jeszcze jacyś…
— Nie, tylko pan przeżył. Co pan tam robił na zewnątrz, w skafandrze? — Nie czekając na odpowiedź, pielęgniarka mówiła dalej: — Cóż, uratowało to panu życie. Naprawiał pan coś, czy jak?