Выбрать главу

Opadł z powrotem na poduszkę.

— Nie pamiętam — skłamał.

— Nie miał pan na sobie żadnej plakietki identyfikacyjnej, kiedy pana przynieśli. Jak się pan nazywa?

Bracknell już miał odpowiedzieć, ale powstrzymał się.

— Nie pamiętam — oświadczył.

— Nie pamięta pan, jak się nazywa?

— Nic nie pamiętam — rzekł Bracknell, próbując udawać zakłopotanie. — Zupełna pustka.

— Szok powypadkowy — mruknęła pielęgniarka. — Cóż, wykonamy parę badań, a potem sprawdzimy z archiwami.

Wyszła. Bracknell uniósł się na łokciach i rozejrzał. Był w niewielkim pomieszczeniu podzielonym plastikowymi przepierzeniami. Nigdzie w pobliżu nie było jego ubrań. Ale wiedział, że musi się jak najszybciej wydostać z tego szpitala, zanim dzięki komputerowym skanom zorientują się, że ich pacjent to Mance Bracknell, zbrodniarz, którego skazano na wieczne wygnanie.

W swoim biurze w Nowym Tokio Nobuhiko Yamagata oglądał ostatnią wiadomość od swego siwowłosego sługi. To koniec, pomyślał. Nareszcie koniec. Znów mogę swobodnie odetchnąć.

W ciągu godziny w wiadomościach ogłoszono, że statek korporacji, o nazwie Hiryu, został zniszczony w katastrofie, w której ucierpiał także frachtowiec Alhambra. Nikt nie przeżył.

W pierwszym odruchu Nobu chciał otworzyć butelkę szampana, ale pomyślał, że byłoby to niewłaściwe. Poza tym nie miał ochoty na świętowanie. Popadł w przygnębienie, które dokuczało mu jak wielki ciężar.

To koniec, powtarzał sobie. Ta straszna sprawa jest wreszcie zamknięta.

KSIĘGA IV

ZEMSTA

Zemstę mam w sercu i śmierć trzymam w dłoni A krew i odwet pulsują w mych skroniach.

SZPITAL W SELENE

Spożywszy dość nijaki posiłek, Bracknell odsunął od siebie tacę i wstał z łóżka. Płytki podłogowe przyjemnie grzały w nagie stopy. Odniósł wrażenie, że jest dość silny, żadnego kołysania ani drżenia. Pomieszczenie było tak małe, że mieściło się w nim tylko jedno łóżko. Dostrzegł przenośne plastikowe przepierzenia. Żadnych szafek. Żadnej toalety. I ta cholerna kroplówka wpięta do żyły w ramieniu.

Odsunął składane drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Ta sama pielęgniarka zbliżała się korytarzem.

Bracknell wskoczył z powrotem do łóżka i naciągnął prześcieradło na swoje nagie ciało.

Pielęgniarka odsunęła drzwi i obrzuciła go oskarżycielskim spojrzeniem.

— Widziałam, jak wyglądał pan na korytarz. Czuje się pan lepiej?

— Tak — przyznał Bracknell.

— Skoro pan już je stałe pokarmy, możemy odłączyć kroplówkę — rzekła, ujmując jego ramię i delikatnie wyjmując z niego igłę. Bracknell zamrugał.

Siostra Norris natrysnęła opatrunek na przekłute ramię i oznajmiła radośnie:

— Ma pan gości, panie Iks.

— Gości? — poczuł niepokój.

— Tak. Psychotechnik chce z panem porozmawiać o pańskiej amnezji, i jakiś korporacyjny garniturowiec. Nie wiem, czego chce.

— Mogę dostać jakieś ubranie? Jakoś nieswojo się tak czuję bez…

Norris spojrzała na jeden z monitorów na ścianie za łóżkiem i wystukała coś na pilocie.

— Kombinezon, w którym pana przywieźli, był w dość kiepskim stanie. Posłałam go do pralni. Sprawdzę, czy już jest gotowy. Jeśli nie, damy panu coś szpitalnego.

— Zanim przyjdą goście?

Znów obrzuciła go niezadowolonym spojrzeniem.

— Jak na przypadek, którym trzeba się zajmować charytatywnie, ma pan mnóstwo żądań.

Zanim odpowiedział, wyszła na zewnątrz i zasunęła za sobą drzwi.

Jak tylko dadzą mi ubranie, będę mógł uciec, powiedział sobie w duchu Bracknell. Nie pozwolę, żeby mnie przeskanowali; muszę uciec, zanim dowiedzą się kim jestem.

I dokąd ucieknę? Jestem w Selene, na Księżycu. Jak mnie zidentyfikują, wpakują mnie do innego statku i odeślą do Pasa. Gdzie miałbym się ukryć?

Przyszło mu do głowy, żeby uciec na Ziemię, do Lary. Wiedział jednak, że to śmieszne. Jak miałby przedostać się na Ziemię? Poza tym ona jest teraz żoną Victora. Nawet gdyby chciała mnie jakoś ukryć, może nie mieć takiej możliwości. Uświadomił sobie, że nawet nie ma pojęcia, gdzie jej teraz na Ziemi szukać. Potrząsnął z żalem głową. Powrót na Ziemię był niemożliwy.

Przypomniał sobie nagle, że Toshikazu miał brata. Jak on miał na imię? Takeo. Takeo Koga. I przebywa na Księżycu. Gdzieś w kraterze Hell. Może uda mi się do niego przedostać. Może…

Drzwi odsunęły się znowu i ktoś, kogo nie dostrzegł, rzucił mu szary kombinezon. W niskiej grawitacji księżycowej popłynął leniwie w powietrzu i opadł miękko na łóżku. Drzwi zamknęły się. W jeden z rękawów skafandra upchnięto komplet bielizny.

Dopinał właśnie rzepy na piersi, kiedy ktoś delikatnie zastukał w futrynę drzwi. Widzą mnie, pomyślał Bracknell, spoglądając w stronę sufitu. Muszą mieć tu podgląd.

Usiadł na łóżku i opuścił nogi na podłogę.

— Proszę wejść — zawołał i uświadomił sobie, że jest boso.

Nie dali mu żadnych butów.

Dotknął przycisk sterujący łóżkiem i postawił je w pozycji pionowej. Do pokoju wkroczyło dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał na sobie szpitalny fartuch narzucony na sportową koszulę i sztruksowe spodnie. Miał okrągłą twarz i był trochę pulchny, ale oczy miał czujne i uważne. Drugi był w szarym, formalny, garniturze i białym golfie, miał zakrzywiony nos, a podkrążone oczy nadawały mu ponury wygląd.

— Jestem doktor DaSilva — przedstawił się lekarz. — Jak rozumiem, ma pan problemy z przypominaniem sobie różnych rzeczy.

Bracknell pokiwał nieufnie głową.

— Nazywam się Pratt — oznajmił człowiek w garniturze.

— Reprezentuję firmę ubezpieczeniową United Life and Accident Assurance Limited. — Miał akcent przypominający brytyjski.

— Ubezpieczeniową? — spytał Bracknell.

DaSilva wyszczerzył się.

— Więc przynajmniej pamięta pan, co to jest ubezpieczenie.

Bracknell udał dezorientację.

— Nie rozumiem…

— Mamy tu trochę niezręczną sytuację — wyjaśnił Pratt. — Jak wiele załóg statków, także i załoga Alhambry miała zbiorową polisę ubezpieczeniową dla grupy uposażonych.

— Grupy uposażonych?

To trochę staroświeckie określenie. W razie wypadku śmiertelnego kwota polisy jest wypłacana tym, którzy żyją — oczywiście po spłaceniu beneficjentów zmarłych.

— Co to znaczy? — spytał Bracknell, czując się nieswojo pod przenikliwym spojrzeniem DaSilvy.

— Oznacza to, proszę pana — wyjaśnił Pratt — że jako jedyna osoba ocalała z Alhambry jest pan beneficjentem polis wszystkich członków załogi; może pan otrzymać ponad dziesięć milionów nowych międzynarodowych dolarów.

— Dziesięć milionów? — Bracknellowi zaparło dech.

— Tak — odparł po prostu Pratt. — Oczywiście musimy najpierw spłacić rodziny zmarłych, one mają pierwszeństwo. Ale będzie tego około dziesięciu milionów.

— I ja mam tyle dostać?

Pratt odchrząknął, zanim odpowiedział.

— Tyle ma pan dostać, pod warunkiem, że ustalimy pańską tożsamość. Przepisy firmy uniemożliwiają wypłacanie anonimowym osobom czy jakimś NN. Prawo międzynarodowe, sam pan rozumie.