Bracknell spojrzał na wielki rozkład jazdy centrum transportowego.
Młody akwizytor chwycił go za ramię.
— Proszę się o to nie martwić! Za piętnaście minut odjeżdża specjalna kolejka do Inferno. Prosto do kasyna. Będzie pan tam za dwie godziny, a podczas jazdy podamy posiłek!
— Bilet musi być…
— To za darmo! — zapewnił blondynek. — I żetony na pierwsze sto dolarów gratis od firmy!
— Naprawdę?
— Jeśli kupi pan za tysiąc dolarów. Dziesięć procent upustu na wejściu.
Bracknell pozwolił wciągnąć się do wagonika pomalowanego w jaskrawe płomienie na srebrnym korpusie. W środku siedziało czternaście innych osób, większość z nich w średnim wieku. Zaczynali się już niecierpliwić.
Kiedy zajął wolne miejsce z przodu, przy oknie, jedna z niechlujnie ubranych kobiet zawołała:
— Kiedy odjeżdżamy? Siedzimy tu już prawie godzinę!
Blondynek obdarzył ją najpiękniejszym ze swoich uśmiechów.
— Muszę wypełnić wagonik przed wyruszeniem, ale że państwo są tacy cierpliwi, pojedziecie, gdy tylko znajdę jeszcze jednego pasażera.
Zajęło to kwadrans, ale w końcu wagonik był pełny. Ruszył na linie w stronę potężnej śluzy powietrznej wbudowanej w potężną kopułę Grand Plaza. Po kilku minutach pełzł już nad starymi, zwietrzałymi górami otaczającymi krater, i w dół, w stronę Mare Nubium. Wagonik podskakiwał lekko, gdy toczył się dwadzieścia metrów nad jałowym, spękanym regolitem. Cuchnął jakby był stary i używany; zbyt wiele ludzi już nim jeździło przez zbyt długi czas, pomyślał Bracknell. Uśmiechnął się jednak, gdy wagonik pędził, a z głośników zabrzmiał automatyczny wykład o cudach przyrody, które właśnie mijali.
W wagoniku nie było załogi ani pilota; wszystko było zautomatyzowane. Bezpłatny posiłek składał się z cienkiej kanapki i butelki „prawdziwej wody księżycowej”, które pobierało się z automatu z tyłu wagonika. Bracknell żuł z zadowoleniem i patrzył, jak mijają Prostą Ścianę.
Zgodnie ze słowami blond akwizytora, wagonik potoczył się prosto do kasyna Inferno. Inni pasażerowie pobiegli, niecierpliwi, by wydać swoje pieniądze. Bracknell wyszedł ostatni, szukając najbliższego wyjścia z kasyna. Nie było to łatwe: widział tylko morze ludzi pochylonych nad stołami do gry, podnieconych lub ponurych, z zapałem przegrywających swoje pieniądze. Z głośników sączyła się hałaśliwa muzyka, zagłuszając wszystkie rozmowy i śmiechy. Nie było widać wyjścia; personel kasyna chciał, żeby klienci zostali przy stołach albo w restauracjach. Dookoła włóczyło się mnóstwo seksownych kobiet, wiele tylko w namalowanych na ciele kostiumach, ale żadna z nich nie obdarzyła Bracknella niczym więcej poza zdawkowym spojrzeniem; w szarym kombinezonie wyglądał raczej na sprzątacza niż bogacza.
Dotarłszy wreszcie do głównego wejścia do kasyna, Bracknell zauważył, że cały krater Hell to kompleks kasyn, hoteli, restauracji i sklepów wybudowanych pod jedną potężną kopułą. Podobnie jak w Selene, kwatery mieszkalne i biura zbudowano pod ziemią. Bracknell postudiował mapę, po czym ruszył pieszo do kliniki młodości Takeo Kogi. W całym kompleksie mieściło się sześć takich klinik.
Pokonawszy dwa poziomy w dół, po dziesięciominutowym spacerze oświetlonym korytarzem wyścielonym miękką wykładziną dotarł do kliniki Kogi. Było tam przyjemnie cicho i prawie nie widziało się ludzi. Nikt nie zwracał na Bracknella uwagi, za co ten był im wdzięczny. Znaczyło to, że w szpitalu nikt jeszcze nie wszczął alarmu w związku z jego nieobecnością.
Szyld na drzwiach był dziwnie gustownie mały, ale Bracknell miał wrażenie, że jest wręcz groteskowo ostentacyjny: CENTRUM IDEALNEJ ODNOWY, TAKEO KOGA, LEK. MED., CHIRURG PLASTYCZNY.
Mając nadzieję, że nikt nie weźmie go za obszarpańca, Bracknell otworzył drzwi i wkroczył do małej poczekalni. Dwie wątłe kobiety siedzące w wygodnych fotelach obrzuciły go krótkim spojrzeniem, po czym powróciły do oglądania wyświetlanego na ekranie ściennym filmu przyrodniczego. Z ukrytych głośników sączyła się dyskretna muzyka. Były tam dwa puste krzesła i niski stolik z następnym ekranem wbudowanym w jego powierzchnię. Ekran na stole jarzył się delikatnie.
Bracknell podszedł do stolika i pochylił się lekko.
— Witamy w Centrum Idealnej Odnowy — rzekł przyjemny, kobiecy głos. — W czym mogę pomóc?
— Muszę zobaczyć się z doktorem Kogą.
— Był pan umówiony?
— Chodzi o jego brata, Toshikazu — odparł Bracknell.
Nastąpił moment przerwy, po czym odezwał się inny głos:
— Proszę usiąść. Ktoś się zaraz panem zajmie.
KLINIKA KOGA
Młoda Azjatka otworzyła drzwi po drugiej stronie poczekalni i skinęła na Bracknella. Bez słowa zaprowadziła go do małego gabinetu, wskazała mu gestem krzesło obok lekarskiego stołu, po czym delikatnie zamknęła drzwi i wyszła.
Bracknell nagle poczuł się nieswojo. A jeśli wezwie ochronę? Ale skąd będą wiedzieć, kim jestem? Mimo to w tym malutkim pomieszczeniu poczuł się jak w pułapce.
Wstał i podszedł do drzwi. W tej samej chwili stanęły one otworem i wkroczył solidnie zbudowany, ponury Azjata. Wyglądał młodo, ale jego przystojna twarz jakoś nie pasowała do mocnej budowy ciała. Miał kości policzkowe, które wyglądały jak rzeźbione, solidnie zarysowaną szczękę, gładką szyję bez zmarszczek. Miał starannie przycięty, ciemny wąsik, a włosy ostrzyżone na krótko i zaczesane do tyłu.
— Jestem bratem Toshikazu, Takeo — rzekł, gdy zamknął drzwi za sobą. Takeo zachowywał się podejrzliwie, wyglądał na prawie rozzłoszczonego. Jednym spojrzeniem objął skromny kombinezon Bracknella i papierowe buty. Bracknell pomyślał, że musi być dobrym diagnostą.
— A więc, co u niego słychać?
Bracknell wziął głęboki oddech i odparł:
— Obawiam się, że nie żyje.
Oczy Takeo rozszerzyły się. Podszedł niepewnie do kozetki i opadł na nią.
— Nie żyje? Kiedy to się stało?
— Zginął w eksplozji na pokładzie frachtowca Alhambra. Był skazańcem, którego transportowano do Pasa.
— A więc wreszcie go dopadli.
— Wie pan o tym — stwierdził Bracknell.
Takeo potarł oczy.
— Wiedziałem tylko, że przed czymś albo kimś ucieka. Bał się o swoje życie. Nie chciał mi powiedzieć, o co chodzi; powiedział, że wtedy też chcieliby zabić mnie.
Bracknell usiadł na krześle w kącie.
— Czy kiedykolwiek wspominał panu o Yamagacie?
— Nie — odparł Takeo tak gwałtownie, że Bracknell zrozumiał, że kłamie. — Nigdy nie powiedział mi, dlaczego go ścigają. Wiedziałem tylko, że jest w poważnych tarapatach. Dwa razy zmieniłem mu wygląd, całą tożsamość.
— A mimo to go znaleźli.
— Biedny Toshi. — Takeo opuścił brodę na pierś.
— Opowiadał mi, że potrafi pan zmieniać tożsamość ludzi.
Takeo poderwał głowę i obrzucił Bracknella niechętnym spojrzeniem.
— Muszę zmienić tożsamość.
— Powiedział pan, że Toshi był skazańcem? Pan też nim jest, tak?
Bracknell niemal się uśmiechnął.
— Im mniej pan wie, tym lepiej dla pana.
Potrząsając głową, Takeo odparł:
— Pomogłem mojemu bratu, bo był moim bratem. Dla pana nie zamierzam nadstawiać karku.
— Pomagał pan też innym ludziom, którzy chcieli rozpocząć nowe życie. Toshikazu opowiadał mi o pańskiej pracy.
— Ich było na to stać. A pana stać?
Bracknell uśmiechnął się łobuzersko.