— Nie mam ani grosza.
— Więc dlaczego miałbym panu pomagać?
— Bo jeśli mi pan nie pomoże, opowiem panu całą historię pańskiego brata. Kto go ścigał i dlaczego. Będzie pan wiedział, i ludzie Yamagaty będą wiedzieć, że pan wie. I ludzie, którzy go zabili, przyjdą zabić także pana.
Takeo milczał przez dłuższą chwilę. Patrzył Bracknellowi w oczy, najwyraźniej próbując ocenić, jak zdesperowany czy zdeterminowany jest ten przybysz.
W końcu odezwał się:
— Więc chce pan całkowitej przeróbki?
— Chcę się stać pewną określoną osobą, człowiekiem o nazwisku Dante Alexios.
— Mam nadzieję, że ten człowiek nie żyje. Byłoby trochę kłopotliwe, gdyby się objawił zaraz po tym, jak pan ogłosi, że jest nim.
— Zginął w tej samej eksplozji, co pański brat.
Takeo skinął głową.
— Potrzebna mi jego pełna kartoteka medyczna.
— Powinna być w archiwach Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego. Mają duplikaty wszystkich członków załogi.
— I nie udostępniają ich.
— Już pan kiedyś robił takie rzeczy — zauważył Bracknell.
— Dla ludzi, którzy dostarczali mi wszystkiego, co potrzebne.
— Jest pan lekarzem. Proszę powiedzieć MUA, że musi pan zidentyfikować ciało dla United Life and Accident Assurance Limited. Oni sprzedali polisę Alhambrze.
— Nie chcę się mieszać w takie rzeczy — rzekł Takeo.
— Z tego co mi mówił Toshikazu, robił pan gorsze rzeczy. Poza tym, nie ma pan za bardzo wyboru.
— Pan mnie szantażuje!
Bracknell westchnął dramatycznie.
— Obawiam się, że tak.
Przeróbka trwała całe tygodnie i wyglądała zupełnie inaczej niż Bracknell przypuszczał. Takeo łatwo wydobył kartotekę medyczną z MUA; mały elektroniczny przelew i po niecałym dniu otrzymał skan zmarłego. Potem zaczęła się ciężka, bolesna praca.
Takeo zakwaterował Bracknella w jednym z małych, ale luksusowych apartamentów za gabinetami lekarskimi. Przez pierwsze dziesięć dni Bracknell nie widywał Takeo, czasem rozmawiał z nim przez interkom. Bracknell niecierpliwił się i odczuwał coraz większy niepokój. Bał się, że w każdej chwili może wpaść ochrona i zawlec go na statek lecący do Pasa.
Przechadzał się po apartamencie: salon, sypialnia, aneks kuchenny, w którym przygotowywał sobie pozbawione smaku posiłki z mikrofalówki, wyciągając je z nieźle zaopatrzonej spiżarni. Żadnego alkoholu, narkotyków ani gości. Jego jedyną rozrywkę stanowiły filmy i oglądanie wiadomości w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak, że jest ścigany. Nic. Chciał zadzwonić do szpitala w Selene i sprawdzić, jakie dane o nim mają w aktach, ale odkrył, że nie może dzwonić na zewnątrz. Znów był więźniem. Jego cela więzienna była wygodna, nawet wyściełana aksamitem, ale nadal czuł, że jest zamknięty.
Kiedy poskarżył się Takeo, na nienaturalnie przystojnej twarzy chirurga widocznej na ekranie pojawił się uśmiech.
— Może pan wyjść w każdej chwili.
— Ale jeszcze nie zaczął pan mojej kuracji.
— Ależ zacząłem.
Bracknell wpatrzył się w twarz na ekranie.
— Najtrudniejsza część procesu — wyjaśnił Takeo, z trudem ukrywając irytację — to programowanie nanomaszyn. Będziemy musieli zmienić panu twarz, skórę, całą budowę kośćca. Kiedy już będziemy mieli je zaprogramowane, reszta będzie łatwa.
Ale wcale tak nie było.
Pewnego dnia, gdy Bracknell rankiem przeglądał serwisy informacyjne, myśląc, że powtórne aresztowanie byłoby chyba lepsze od tej nudy, do jego salonu wkroczyła pielęgniarka, młoda Azjatka, niosąc srebrną tacę z czymś, co wyglądało jak sok pomarańczowy.
— To pana pierwsza kuracja.
— To? — Bracknell uniósł szklankę i przyjrzał się jej z powątpiewaniem.
— Powinien się pan położyć do łóżka natychmiast, jak tylko pan wypije — oznajmiła pielęgniarka. — Zawiera środek usypiający.
— A nanomaszyny?
Pokiwała poważnie głową.
— Och, tak. Mnóstwo nanomaszyn. Setki milionów.
— Dobrze — mruknął Bracknell. Opróżnił szklankę, po czym odstawił ją na tacę ze stuknięciem.
— Powinien pan iść do łóżka.
Bracknell miał ochotę poprosić ją, żeby mu towarzyszyła, ale uznał, że lepiej nie. Wyszła z apartamentu, a on poszedł do sypialni. Nie zdążył jeszcze pościelić łóżka po nocy.
To jakiś nonsens, pomyślał. Nie jestem śpiący i nie…
Fala senności prawie podcięła mu kolana. Upadł na łóżko, czując jak łomocze mu serce. Twarz go kłuła i swędziała. Czuł się, jakby coś pełzało mu pod skórą. To tylko psychosomatyczne, powiedział sobie. Gdy jednak rozciągnął się na łóżku ze skłębioną pościelą, odniósł wrażenie, że jakieś obce pasożyty zaatakowały jego ciało. Miał ochotę drapać się po twarzy, żebrach, wszędzie. Wił się na łóżku, ogarnięty przerażeniem, jęczący ze strachu. Zamknął oczy i miał nadzieję, że zaśnie, zanim zacznie krzyczeć jak szaleniec.
Codziennie rano przez sześć dni ta sama pielęgniarka przynosiła mu szklankę z sokiem. I nanomaszynami. Codziennie przez sześć dni Bracknell wypijał zawartość, trzymając szklankę drżącą ręką, i czekał, aż środek uspokajający wyłączy jego świadomość, gdy jego ciało zacznie ciskać się i wić. Z każdym dniem ból stawał się ostrzejszy i silniejszy. Miał wrażenie, że jego kości są rozcinane piłą, a mięśnie twarzy i ciała odrywane przez jakiegoś sadystycznego oprawcę. Rozmyślał o owadach, w których ciałach osy składały jajeczka, a larwy wyżerały potem nosiciela od środka. Nanomaszyny wykonywały swoją pracę, a on trwał w bólu i przerażeniu.
Nie dostrzegał jednak żadnych zmian w swojej twarzy. Co rano szedł do łazienki i uważnie badał się w lustrze nad umywalką. Wyglądał tak samo, tylko broda mu nie rosła. Po trzech dniach nanoterapii przestał się w ogóle golić. Nie było takiej potrzeby. Poza tym ręka drżała mu ze strachu.
Dzwonił codziennie do Takeo, ale włączała się tylko automatyczna sekretarka:
— Doktor Koga oddzwoni, gdy tylko będzie mógł.
Może on mnie powoli morduje, pomyślał Bracknell. Używa nanomaszyn, żeby wyżarły mnie od środka i w ten sposób pozbędzie się mnie. Mimo tych wszystkich lęków co rano połykał sok i niewidzialne, krążące w nim urządzenia. I cierpiał piekielne męki, dopóki nie stracił przytomności.
Gdy minął tydzień od chwili przyjęcia nanomaszyn, w apartamencie pojawił się Koga.
— Jak się pan czuje?
— Jakby mnie coś pożerało od środka — warknął Bracknell.
Takeo lekko pochylił głowę.
— Nic na to nie poradzę. Zwykle robimy to wolniej, ale obu nam się spieszy, więc dostaje pan dość duże dawki.
— Nie widzę żadnych zmian — rzekł Bracknell.
— Nie widzi pan? Ja widzę — uśmiechnął się protekcjonalnie Takeo.
— Moja twarz dalej wygląda tak samo.
Podchodząc do telefonu Takeo rzekł:
— Zmiany pomiędzy poszczególnymi dniami są niewielkie, to prawda. — Wydał jakieś polecenie po japońsku. — Ale już po tygodniu zmiana jest znacząca.
Bracknell zobaczył własną twarz na ekranie telefonu.
— Proszę spojrzeć w lustro.
Bracknell poszedł do łazienki. Spojrzał, po czym wrócił do salonu. Różnica była subtelna, ale widoczna. Takeo uśmiechnął się na widok swojego dzieła.
— Jeszcze tydzień, a nawet United Life and Accident Assurance nie odróżni pana od Dantego Alexiosa.
— To boli — poskarżył się Bracknell.