— Ale pan przeżył.
— Przeżyłem. Żeby pomścić tych, których zabiliście. Żeby szukać zemsty za własne zmarnowane życie.
— Ale ja… — Yamagacie przyszło coś do głowy i zamilkł. To szaleniec, powtarzał sobie. Nie mam z tym nic wspólnego. Byłem w klasztorze. To Nobuhiko rządził korporacją. Tak jak teraz.
Nagle poczuł puls w skroniach. Nobu! Jeśli Yamagata Corporation była zamieszana w zniszczenie wieży, musiało się to stać na rozkaz Nobu!
Nie, to niemożliwe, powiedział sobie w duchu. Potrząsając głową z niedowierzaniem pomyślał, że Nobu nie byłby do czegoś takiego zdolny. Nie mógłby być tak bezwzględny, tak… okrutny.
A może jednak? Yamagata wspomniał te wszystkie lata, kiedy to za jego radą syn podburzał do mordów podczas drugiej wojny o asteroidy, wspomniał masakrę habitatu Poczwarka. Nobu nauczył się ode mnie okrucieństwa, pomyślał. Krew odpłynęła mu z twarzy. Zmieniłem mojego syna w potwora.
Alexios błędnie odczytał wyraz pobladłej twarzy Yamagaty.
— Przyznaje się pan więc? Przyznaje się pan, że kosmiczną wieżę zniszczono na pański rozkaz? Że zamordował pan cztery miliony mężczyzn, kobiet i dzieci?
Yamagata zrozumiał, że nie ma wyjścia. Jeśli mu powiem, że to Nobu, będzie chciał go zabić. Lepiej niech już myśli, że to byłem ja. Wszystko co zrobił syn, obciąża tak samo jego, jak i mnie. Lepiej będzie, jak wezmę winę na siebie, a mój syn będzie nadal żył.
— No i? — naciskał Alexios.
Yamagata usiłował się wyprostować w pękatym skafandrze.
— Przyjmuję na siebie odpowiedzialność — rzekł bezbarwnym, pozbawionym życia głosem.
— Doskonale — odparł Alexios, po czym skręcił i traktor zaczął się toczyć w kierunku uskoku, powoli, lecz w nie unikniony sposób zbliżając się do szczeliny w merkuriańskim gruncie, a pierwsze promienie Słońca wyjrzały zza horyzontu.
FRACHTOWIEC XENOBIA
Wracając do swojej kajuty biskup Danvers intensywnie rozmyślał. Czy Lara mówi prawdę? Na pewno. Na pewno! Z drugiej jednak strony coś mu mówiło: ale dlaczego miałoby tak być? Zrobi wszystko, żeby uratować męża i chronić syna. Powiedziałaby wszystko, gdyby tylko była w stanie w ten sposób pomóc Victorowi.
Odsunął drzwi swojej kajuty i zobaczył, że w ciemnościach mruga światełko telefonu. Wiadomość! Serce zaczęło mu bić głośno. Z Atlanty. To musi być odpowiedź na moje wiadomości. Danvers włączył górne światło i potruchtał do rachitycznego biurka, po czym wydał telefonowi polecenie odtworzenia wiadomości.
Istotnie była to wiadomość z Atlanty. Od samego arcybiskupa!
Na małym ekranie telefonu pojawiło się łyse, pomarszczone, przypominające gnoma oblicze Carnaby’ego. Nie uśmiechał się, a jego oczy przypominały dwa krzemienie.
— Księże biskupie, odpowiadam na wasze wiadomości osobiście, gdyż wasza sprawa jest w tej chwili niezmiernie ważna dla Nowej Moralności.
Danvers poczuł ogromną wdzięczność. Arcybiskup odpowiedział mi osobiście! Choć wiedział, że wiadomość będzie wędrować pół godziny, zaczął układać w myślach pełną wdzięczności odpowiedź dla arcybiskupa.
Carnaby mówił jednak dalej:
— Pewien wielki Amerykanin powiedział kiedyś, że ekstremizm w obronie wartości to nic złego. Doceniamy ekstremalne środki, do jakich ksiądz biskup się uciekł, by zdyskredytować bezbożnych naukowców, którzy z nami walczą. Niestety, w walce z ateistami nasz ruch musi być postrzegany przez opinię publiczną jako nieskazitelny i poza wszelkimi podejrzeniami. Wasze metody, raz ujawnione opinii publicznej, mogłyby ściągnąć na nas podejrzenia i zdyskredytować nas wszystkich.
Ale ja tego nie zrobiłem, zawołał Danvers w duchu, patrząc na nieprzejednane oblicze Carnaby’ego. Nie zrobiłem niczego niegodnego! Lara świadkiem!
— A zatem — mówił dalej arcybiskup — nie mam wyboru: muszę prosić księdza biskupa o odejście z Nowej Moralności. Nie można dopuścić do tego, by czyny jednego człowieka rzucały niekorzystne światło na cały ruch. Wiem, że to dla księdza cios, ale to dla większego dobra. Niech ksiądz pamięta, że Bogu można służyć na różne sposoby, a księdza sposobem będzie podanie się do dymisji i wystąpienie z ruchu. Jeśli ksiądz odmówi, zostanie publicznie osądzony zaraz po powrocie na Ziemię i skazany. Bardzo mi przykro, że tak się stało, ale stał się ksiądz ciężarem dla Nowej Moralności, a nie można dopuścić do tego, żeby jakakolwiek jednostka zagroziła naszej pracy.
Niech Bóg się nad księdzem zlituje.
Ekran zgasł.
Danvers długo patrzył na niego w milczeniu. Miał wrażenie, że jego mózg przestał działać. Czuł ciężar na piersi: oddychał z trudem.
Wreszcie, mrugając z niedowierzaniem, czując ból w płucach, Danvers zrozumiał, że został wyrzucony z Nowej Moralności. Wyrzucony na bruk, jak zrobili to hazardziści wiele lat temu. Cała moja praca, wszystkie te lata ciężkiej służby — to wszystko nic nie znaczy, pomyślał. Nawet to, że Lara wie, kto podłożył dowody — to też ich nie wzruszy. Napiętnowano mnie, a oni byli dla mnie bezlitośni.
Jestem zrujnowany. Koniec ze mną. Nie mam dokąd iść. Nie mam się do kogo zwrócić. Nie przyjmą mnie z powrotem, nawet jeśli udowodnię swoją niewinność. Jestem napiętnowany. Nieczysty.
Moje życie już się skończyło, pomyślał.
Lara wróciła do kajuty, gdzie Victor miotał się niespokojnie na łóżku. Siadła przy biurku i wysłała wiadomość do Victora Juniora, uśmiechając się radośnie i zapewniając, że mama i tata za parę tygodni będą w domu.
A potem siedziała, bez chwili snu, aż Victor podniósł się ze skłębionej pościeli i spojrzał na nią zamglonymi przez sen oczami.
— Już wstałaś? — spytał obojętnym tonem.
— Nie mogłam spać.
Poszedł boso do łazienki. Słyszała, jak korzysta z toalety i myje twarz. Wrócił ze zmierzwionymi włosami, ale obudzony.
— Victorze — Larę zaskoczył dźwięk własnego głosu — czy podczas procesu Mance’a mówiłeś prawdę o budowie wieży?
Przybrał nieufny wyraz twarzy.
— Dlaczego o to pytasz?
— Mówiłeś prawdę?
— To było tyle lat temu…
— Czy celowo kłamałeś, żeby zrzucić winę na Mance’a?
Molina stał przy drzwiach łazienki, mając na sobie tylko zmięte slipy, i patrzył na żonę.
— Muszę to wiedzieć, Victorze — rzekła Lara. — Musisz powiedzieć mi, jak było naprawdę.
Podszedł do łóżka i opadł na nie.
— Wieża zawaliła się — rzekł. — Nic już nie dało się zrobić. Mance’a mieli skazać tak czy inaczej — nie miał szans wyjść z tego procesu z życiem. A ja pragnąłem ciebie, Laro! Zawsze cię pragnąłem! Tylko że dopóki Mance był w pobliżu, nawet byś na mnie nie spojrzała!
Lara milczała, nie wiedząc, co powiedzieć.
— Chciałem się pozbyć Mance’a — przyznał, tak cicho, że ledwo go słyszała. — Kochałem cię jak wariat. Nadal cię kocham.
W jego oczach pojawiły się łzy.
Lara wstała od biurka i podeszła do łóżka. Wzięła jego głowę w ramiona i szeptała kojącym tonem:
— Rozumiem, kochany. Rozumiem.
— Nie powinienem był tego robić, wiem — pochlipywał Molina. — Zrujnowałem mu życie. Ale zrobiłem to dla ciebie. Dla ciebie.
W oczach Lary nie było ani śladu łez.
— Co się stało, to się nie odstanie — powiedziała. — Mance nie żyje. Musimy jakoś żyć dalej.
Trzymając go Lara nie myślała już ani o Mansie Bracknellu, ani o dziwnym, bezwzględnym człowieku, znanym jako Dante Alexios. Nie myślała o biskupie Danversie ani nawet o samej sobie. Myślała o swoim synu. Tylko o Victorze Juniorze. Tylko on się teraz liczył.