Выбрать главу

Alexios milczał przez kilka sekund, po czym rzekł:

— Tego się nie spodziewałem.

— Poderżnął sobie gardło. Sądząc z opisu, narobił niezłego bałaganu.

— Pewnie tak.

— Jest pan odpowiedzialny za jego śmierć.

Alexios milczał przez dłuższą chwilę.

— Pewnie tak, w jakimś sensie.

— W jakimś sensie? — szydził Yamagata. — Podłożył pan fałszywe dowody i niesłusznie go oskarżył, wskutek czego Danvers się zabił. Moim zdaniem to morderstwo. Chyba że to też była egzekucja?

— Był słabym człowiekiem — rzekł Alexios. W słuchawkach Yamagaty jego głos brzmiał ostro i stanowczo.

— Słaby czy silny, nie żyje. Przez pana.

Cisza.

Yamagata uznał, że należy trochę powiercić w ranie.

— Nie jestem chrześcijaninem, oczywiście, ale czy nie jest tak, że pańska religia uznaje zabicie jednego człowieka za taki sam odrażający grzech jak zabicie milionów?

— Ja też nie jestem chrześcijaninem — odwarknął Alexios.

— Ach, nie jest pan? I nie odczuwa pan żadnego poczucia winy z powodu śmierci biskupa Danversa?

— Zniszczył mi życie! On i Molina. Ma na co zasłużył.

Yamagata pokiwał głową w hełmie.

— Czuje się pan winny, tak?

— Nie — odwarknął Alexios, po czym uniósł dłoń i wskazał brzeg wąwozu. Yamagata dostrzegł wąski promień słońca oświetlający brzeg rozpadliny. Wyglądało to, jakby skraj się topił, blask był tak jasny, że aż oczy bolały, gdy się tam patrzyło.

— Za jakieś pięć czy sześć godzin znajdziemy się w pełnym słońcu. Po paru godzinach skończy się nam powietrze. I wtedy zapłacimy za wszystko, co zrobiliśmy. Obaj.

DOLINA ŚMIERCI

Stali na dnie uskoku. Alexios nie widział twarzy Yamagaty. Równie dobrze mógłbym patrzeć na posąg, pomyślał. Pozbawiony twarzy, milczący posąg.

Po chwili jednak Yamagata ożywił się i poruszył. Zaczął kroczyć po nierównym dnie rozpadliny w kierunku przeciwnym do tego, w którym odjechał pusty traktor. Alexios zrozumiał, że idzie w stronę bazy.

— To się panu nigdy nie uda — ostrzegł. — Baza jest ponad trzydzieści kilometrów stąd. O wiele wcześniej skończy się panu powietrze.

— Pewnie tak — odparł Yamagata, a jego głos w słuchawkach Alexiosa brzmiał nieomal radośnie. — Ale będę się mniej denerwował, jeśli będę coś robił zamiast stać tu i czekać na śmierć.

Alexios niechętnie ruszył za nim.

— Mam nadzieję, że nie spodziewa się pan ratunku.

— Kiedy byłem w klasztorze Chota, lamowie próbowali mnie uczyć godzenia się z losem. Chyba im się nie udało.

— Pewnie nie.

Przez kilka minut szli po spękanym, kamienistym gruncie. Ściany uskoku wznosiły się stromo po obu stronach, przewyższając ich, a nawet radiatory sterczące z systemów podtrzymywania życia. Grunt był twardy, spękany tu i tam. Na dnie wąwozu był pełno kamieni i większych skał, choć nie tak dużo jak na powierzchni poza uskokiem. Planetolodzy mieliby tu sporo zajęcia, pomyślał Alexios. Uśmiechnął się do tej myśli.

Yamagata potknął się i Alexios odruchowo złapał go, chroniąc go przed upadkiem.

— Dziękuję — rzekł Yamagata.

— Da nada — mruknął Alexios. Pot kapał mu do oczu, drażnił, czuł, jak spływa mu po żebrach.

— Zapomniałem założyć opaskę na czoło — mruknął, żałując, że nie może przetrzeć oczu i czoła.

Yamagata nie odpowiedział, ale przez radio skafandra Alexios słyszał jego równy oddech.

— Myślę, że lamom jednak udało się czegoś pana nauczyć — rzekł Alexios po półgodzinie jednostajnego marszu w milczeniu i pocie czoła.

— Tak pan sądzi?

— Przyjmuje pan to wszystko po stoicku.

— Niezupełnie — odparł Yamagata. — Idę w stronę bazy. Robię co mogę, żeby zyskać jakąś szansę na ratunek. Nie mam zamiaru umierać bez walki.

— Niewiele to panu pomoże.

— Pewnie nie. Ale próbować trzeba. Pan nie pogodził się z losem, kiedy pana wygnano, prawda?

Wspomnienie wywołało u Alexiosa złość.

— Istotnie, nie pogodziłem się.

— A teraz popełnia pan samobójstwo — rzekł Yamagata. — Mógł pan wyrzucić mnie z traktora i sam wrócić do bazy. Po co oddawać własne życie?

— Nie mam po co żyć.

— Bzdura! Jest pan jeszcze młody. Może pan jeszcze wiele w życiu zrobić.

Myśląc o Larze, o kosmicznej wieży, o Danversie leżącym w łazience, zbryzganym własną krwią, Alexios odparł:

— Nie mam po co żyć.

— Nawet dla gwiazd? — spytał Yamagata.

— Cóż to ma znaczyć?

— Przyczyną mojego przybycia na Merkurego, prawdziwą przyczyną, bo satelity energetyczne były tylko pretekstem, było wykorzystanie ich do napędzania statku międzygwiezdnego. Może wielu takich statków.

Alexios odparł nie zastanawiając się ani sekundy:

— Przyczyną, dla której żyłem, prawdziwym celem w moim życiu, było zbudowanie wieży, która dałaby ludzkiej rasie tani i łatwy dostęp do przestrzeni kosmicznej. Pan to zniszczył. Położył temu kres na zawsze. Nigdy nie zbuduje się już takiej wieży. Wszyscy za bardzo boją się tego, co wydarzyło się za pierwszy razem.

— I z tego powodu odmawia pan ludzkości dostępu do gwiazd?

— Ludzkość przestała mnie już obchodzić. A gwiazdy i za sto lat będą na swoich miejscach. Albo i tysiąc.

— Ale moglibyśmy tego dokonać teraz! — podkreślił Yamagata. — Za kilka lat!

— Moglibyśmy też jeździć kosmiczną windą za parę centów za kilogram.

Yamagata chrząknął.

— Pewnie zna pan powiedzenie o dwóch złych czynach?

— Jest pan mordercą.

— Pan też.

— Nie, ja jestem katem — odparł Alexios.

— Wygodna wymówka.

Yamagata zastanawiał się, co by się stało, gdyby zdradził Alexiosowi, że za zniszczenie wieży odpowiedzialny jest Nobuhiko. Potrząsnął głową we wnętrzu hełmu. Nigdy, powiedział sobie. Nobu należy chronić za wszelką cenę. Nawet cenę mojego życia. Mój syn zrobił coś bardzo złego, ale zabicie go tego już nie naprawi.

Szli. Z każdym krokiem robiło się coraz goręcej. Na dnie wąwozu znajdowali się w cieniu, ale słoneczny żar nieubłaganie pełzł po ścianie uskoku, powoli i nieuchronnie jak przeznaczenie. Widzieli błyszczącą linię rozpalonej przez Słońce skały, która pełzła w ich stronę; powierzchnia skały nagrzewała się do czerwoności. Temperatura wolno rosła, mieli wrażenie, że zaraz się ugotują. Alexios słyszał, jak wentylatory skafandra zaczęły wydawać wyższy dźwięk, a po paru minutach jeszcze wyższy. Mimo to był zlany potem, mrugał cały czas, żeby w ogóle cokolwiek widzieć. Oblizał wargi i poczuł smak soli. Napiłbym się margarity, pomyślał. I wtedy uświadomił sobie, jak głupio się zachowuje. Może zaczynam mieć halucynacje?

Yamagata z uporem szedł dalej.

— Odpocznijmy parę minut — zaproponował Alexios.

— Proszę odpocząć, jeśli pan chce. Ja nie jestem zmęczony.

Nie jest zmęczony? Alexios pomyślał, że Yamagata po prostu zgrywa twardziela, nie chcąc czy może nawet nie mogąc okazać słabości przez człowiekiem, którego uważał za gorszego od siebie. Jest starszy ode mnie, powiedział sobie Alexios. O wiele starszy. Oczywiście musiał przejść różne kuracje odmładzające. Albo po prostu jest zbyt uparty, żeby przyznać się do zmęczenia.

Zrobiło się naprawdę gorąco. Mimo izolacji termicznej i klimatyzacji, Alexiosowi chlupało w skafandrze. Czuł, że zaczyna dygotać, nic nie widział z powodu kropli potu. Czuł żar Słońca na sobie, jak oddech hutniczego pieca, jakby oblano go strugą stopionej stali. Yamagata parł jednak do przodu, jakby nic nie robiło na nim wrażenia. Do licha, pomyślał Alexios. Jeśli on może, to ja też. I kroczył w ślad za starszym mężczyzną.