– Nie. Pomyślałyśmy, że wróciła do domu. Nie pytałyśmy Bossego, on nic nie powiedział. Potem zrobił się taki nieznośny, że poszłyśmy do mnie.
– Wiesz, o której Annika zniknęła z placu zabaw?
– Nie, nie miałam zegarka. Ale byłyśmy w domu o trzeciej. Krótko grałyśmy w klasy. Może pół godziny.
– Nie widziałyście innych ludzi w parku?
Lena odgarnęła grzywkę i zmarszczyła czoło.
– Nie myślałyśmy o tym. W każdym razie ja nie myślałam. Była tam przez chwilę jakaś pani z pieskiem. Z jamnikiem. Bossę chciał go pogłaskać, więc musiałam go stamtąd zabrać. – Popatrzyła na Martina Becka z poważną miną. – Nie wolno mu głaskać psów. To może być niebezpieczne.
– Czy nie zauważyłaś nikogo więcej? Zastanów się, może coś sobie przypomnisz.
Pokręciła głową.
– Nie. Bawiłyśmy się, musiałam pilnować Bossego, nie zwracałam uwagi na innych ludzi. Ktoś tam pewnie przechodził, ale nie wiem kto.
W pokoju zapadła cisza, wróciła pani Oskarsson. Martin Beck wstał.
– Podaj mi jeszcze nazwisko Ulli i jej adres i już sobie idę. Może znowu będę chciał z tobą porozmawiać. Gdybyś sobie coś przypomniała, poproś mamę, żeby do mnie zadzwoniła. To może być jakiś drobiazg – Martin Beck zwrócił się do pani Oskarsson – pozornie bez znaczenia. Jeśli córka cokolwiek sobie przypomni, byłbym wdzięczny za telefon.
Zostawił pani Oskarsson wizytówkę i dostał kartkę z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu trzeciej dziewczynki.
I poszedł do Tantolunden.
Technicy wciąż pracowali w niecce, poniżej teatru letniego. Słońce wisiało nisko, drzewa rzucały długie cienie na trawnik. Martin Beck został, dopóki nie zabrano ciała dziewczynki, i wrócił na Kungsholmen.
– Znowu gwizdnął majtki – powiedział Gunvald Larsson.
– Tak – skonstatował Martin Beck. – Białe. Rozmiar trzydzieści sześć.
– Sukinsyn! – Gunvald Larsson podłubał długopisem w uchu. – I co na to twoi czworonożni przyjaciele?
Martin Beck obrzucił go zniesmaczonym spojrzeniem.
– Co robimy z Erikssonem? – spytał Rönn.
– Wypuść go – zdecydował Martin Beck. – Ale nie trać z oczu – dodał po kilku sekundach.
Rozdział 12
We wtorek rano trzynastego czeiwca odprawa była krótka i mało optymistyczna. Tak jak komunikat zamieszczony w prasie. Wykonano ze śmigłowca zdjęcia miejsc zbrodni i okolic; społeczeństwo przekazało około tysiąca informacji; informacje poddano analizie; sprawdzono wszystkich znanych policji ekshibicjonistów, podglądaczy i dewiantów seksualnych; jedną osobę zatrzymano, przesłuchano na okoliczność alibi podczas pierwszej zbrodni i wypuszczono.
Wszyscy byli niewyspani i przemęczeni, nawet dziennikarze i fotografowie.
Po odprawie Kollberg powiedział do Martina Becka:
– Mamy dwóch świadków.
Martin Beck pokiwał głową. Szli do Gunvalda Larssona i Melandera.
– Mamy dwóch świadków – powtórzył za Kollbergiem Martin Beck.
Melander nie podniósł głowy znad papierów, ale Gunvald Larsson się zainteresował.
– O kurde! A niby kogo?
– Po pierwsze, chłopca z Tantolunden.
– Tego trzylatka?
– Właśnie.
– Przecież wiesz, że dziewczyny z obyczajówki próbowały z nim gadać. On w ogóle nie umie mówić. Świetny pomysł! Równie błyskotliwy jak ten, żebym przesłuchał psa.
Martin Beck zignorował komentarz Gunvalda Larssona i zdumione spojrzenie Kollberga.
– A po drugie? – zapytał Melander, nie odrywając wzroku od papierów.
– Rabusia.
– Rabuś to moja działka – zauważył Gunvald Larsson.
– Uhm. Złap go.
Gunvald Larsson odchylił się na obrotowym krześle, aż zaskrzypiało.
– Chwilunia. – Popatrzył na Martina Becka i Kollberga. – A co my niby robimy od trzech tygodni? Ja i chłopcy z prewencji z piątki i dziewiątki? Gramy w pchełki?! Sugerujesz, że zbijamy bąki?
– Nie zbijacie bąków. Sytuacja się zmieniła. Musimy go zdjąć.
– Ale jak, do cholery?
– Nasz rabuś jest fachowcem. To twoje słowa. Czy kiedykolwiek napadł na kogoś, kto nie miał przy sobie pieniędzy?
– Nie.
– Czy kiedykolwiek rzucił się na kogoś, kto mógłby się bronić? – włączył się Kollberg.
– Nie.
– Czy chłopcy z prewencji kiedykolwiek deptali mu po piętach? – pytał dalej Martin Beck.
– Nie.
– A dlaczego? – zapytał Kollberg.
Gunvald Larsson długo dłubał w uchu długopisem, zanim odpowiedział:
– To fachowiec.
– No właśnie.
Gunvald Larsson myślał przez chwilę.
– Kiedy zajrzałeś tutaj jedenaście dni temu, zacząłeś coś mówić, ale nie skończyłeś. Dlaczego?
– Bo mi przerwałeś.
– A co chciałeś powiedzieć?
– Chciał powiedzieć, że powinniśmy sprawdzić dni i godziny rabunków – odezwał się Melander, wciąż nie podnosząc głowy. – Systematyzacja. Już to zrobiliśmy.
– I jeszcze coś – powiedział Martin Beck. – Rabuś jest fachowcem. To twój wniosek, Lennart. Jest na tyle dobrym fachowcem, że zna chłopców z prewencji. I może z wydziału do spraw przemocy. Może nawet wie, czym jeżdżą.
– No i co? – zapytał Gunvald Larsson. – Czy z powodu tego skunksa mamy wymienić wszystkich funkcjonariuszy?
– Mógłbyś wziąć ludzi z zewnątrz – podsuflował Kollberg.
– Skąd się tylko da. Na przykład dziewczyny. Inne samochody.
– Jasne, ale teraz jest już po ptakach – burknął Gunvald Larsson.
– Owszem – przyznał Martin Beck. – Po ptakach. Ale teraz w dwójnasób powinno nam zależeć na jego schwytaniu.
– On nawet nie spojrzy na park, dopóki morderca będzie na wolności – powiedział Gunvald Larsson.
– Niestety. O której był ostatni napad rabunkowy?
– Między dziewiątą a dziewiątą piętnaście.
– A o której doszło do morderstwa?
– Między siódmą a ósmą. Po kiego grzyba pytasz o coś, o czym wszyscy wiemy?
– Przepraszam. Chyba po to, żeby przekonać samego siebie.
– Do czego?
– Do tego, że rabuś widział dziewczynkę – wyjaśnił Kollberg.
– I tego, kto ją zabił. Nie działał na chybił trafił. Przypuszczalnie kręcił się po parku całymi godzinami, czekając na swoją szansę. Albo miał fart.
– Taki fart nie istnieje – stwierdził Melander. – Nie dziewięć razy z rzędu. Góra pięć. Albo sześć.
– Zgarnijcie go – powiedział Martin Beck.
– Może zaapelujemy do jego poczucia sprawiedliwości, co? Żeby się zgłosił dobrowolnie.
– Why not.
Melander odebrał telefon.
– Wyślijcie tam radiowóz.
– Coś nowego? – zapytał Kollberg.
– Nie – odparł Melander.
– Poczucie sprawiedliwości. – Gunvald Larsson pokręcił głową. – Wasze wyobrażenie o gangsterskiej wspólnocie jest doprawdy… Brak mi słów.
– Mam gdzieś, czego ci brak. – W głosie Martina Becka dała się wyczuć porywczość. – Zgarnij go.
– Wykorzystaj wtyczki – poradził Kollberg.
– Myślisz, że nie… – zaczął Gunvald Larsson, ale nie skończył, bo ktoś ośmielił się mu przerwać.
– Gdziekolwiek jest – powiedział Martin Beck. – Czy siedzi na Kanarach, czy się przyczaił w melinie ćpunów na Södermalmie. Wykorzystaj wtyczki, wykorzystaj wszystkie kontakty, jakie mamy w światku przestępczym, gazety, radio i telewizję. Strasz, przekupuj, namawiaj, obiecuj i co tylko chcesz, bylebyś go dopadł.