Выбрать главу

Była to oczywiście prawda połowiczna, ale bombastyczny wstęp zrobił swoje. Rolf Evert Lundgren ociupinkę zzielenial. Gunvald Larsson włączył magnetofon.

– Imię i nazwisko?

– Rolf Evert Lundgren.

– Urodzony?

– Tak.

– Niech pan nie będzie bezczelny.

– Piątego stycznia czterdziestego czwartego.

– Gdzie?

– W Göteborgu.

– Parafia?

– Lundby.

– Imiona i nazwiska rodziców?

Opanuj się, Gunvald, pomyślał Martin Beck. Masz całe tygodnie na takie pytania. Naprawdę interesuje nas tylko jedno.

– Karany?

– Nie.

– Był pan w placówce opiekuńczo-wychowawczej?

– Nie.

– Jest kilka szczegółów, które nas przede wszystkim interesują – wtrącił Martin Beck.

– Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno, że będę rozmawiał tylko z nim? – burknął Rolf Evert Lundgren.

Gunvald Larsson obrzucił Martina Becka obojętnym spojrzeniem.

– Zawód?

– Zawód?

– Tak. Chyba ma pan jakiś zawód, prawda?

– E…

– Za kogo pan się podaje?

– Za biznesmena.

– A jaki to biznes?

Martin Beck i Rönn wymienili pełne rezygnacji spojrzenia. To potrwa. I potrwało.

– Interesuje nas kilka drobiazgów – powiedział Gunvald Larsson po godzinie i czterdziestu pięciu minutach.

– Domyśliłem się.

– Przyznał się pan, że był pan w parku Vanadis wieczorem dziewiątego czerwca, czyli w piątek w zeszłym tygodniu.

– Tak.

– I że dokonał pan napadu rabunkowego o dwudziestej pierwszej piętnaście.

– Tak.

– Na właścicielkę sklepu, Hildur Magnusson.

– Tak.

– O której przyszedł pan do parku? – zapytał Rönn.

– Stul pysk! – warknął Lundgren.

– Tylko bez impertynencji – powiedział Gunvald Larsson. – O której pan tam przyszedł?

– Około siódmej. Może parę minut po siódmej. Wyszedłem z domu, kiedy deszcz osłabł.

– I był pan w parku Vanadis od siódmej do chwili, kiedy napadł pan i obrabował Hildur Magnusson?

– No. Byłem w pobliżu. Miałem uszy i oczy otwarte.

– Czy w tym czasie widział pan inne osoby w parku?

– Tak.

– Ile?

– Z dziesięć. Albo dwanaście. Raczej dziesięć.

– Przypuszczam, że dokładnie je pan obserwował.

– No.

– Zęby na nie napaść?

– Zęby sprawdzić, czy gra jest warta świeczki.

– Czy pamięta pan te osoby?

– Tak, niektóre.

– Kogo?

– Dwóch gliniarzy.

– Policjantów?

– Tak.

– Mundurowych?

– Nie.

– Skąd pan wie, że to policjanci?

– Bo widziałem ich wcześniej ze dwadzieścia albo trzydzieści razy. Pracują na Surbrunnsgatan i jeżdżą czerwonym amazonem albo zielonym saabem.

Tylko nie mów: „Chodzi panu o komisariat?” – pomyślał Martin Beck.

– Chodzi panu o dziewiąty komisariat? – powiedział Gunvald Larsson.

– Tak, jeśli to ten na Surbrunnsgatan.

– O której godzinie zobaczył pan tych dwóch policjantów?

– Mniej więcej o wpół do dziewiątej. To znaczy, wtedy przyszli.

– Jak długo zostali?

– Dziesięć minut, może kwadrans. Potem pojechali do Lill-Jansskogen.

– Skąd pan wie?

– Sami to powiedzieli.

– Powiedzieli? Rozmawiał pan z nimi?

– W życiu! Stałem obok i słyszałem, co mówią.

Gunvald Larsson popadł w głęboką zadumę. Nietrudno było sobie wyobrazić, o czym myśli.

– Kogo pan jeszcze widział?

– Chłopaka i dziewczynę. Młodsi. Około dwudziestki.

– Co robili?

– Migdalili się.

– Jak?

– Normalnie, złapał ją za cipę.

– Tylko bez chamstwa.

– Mówię, jak było.

Gunvald Larsson znów umilkł.

– Czy zdaje pan sobie sprawę, że w parku popełniono morderstwo, kiedy pan tam był?

Rolf Evert Lundgren złapał się za czoło. Po raz pierwszy od wielu godzin wyglądał na zdenerwowanego i nie wiedział, co powiedzieć.

Po chwili wykrztusił:

– Czytałem o tym.

– I?

– To nie ja. Przysięgam. Ja nie jestem taki.

– Czytał pan o tej dziewczynce. Eva Carlsson. Miała dziewięć lat. Była w czerwonej spódniczce, bluzeczce w poprzeczne paski… – Gunvald Larsson zajrzał do notatek. – I w czarnych drewniakach. Widział ją pan?

Rolf Evert Lundgren milczał. Po trzydziestu sekundach Gunvałd Larsson powtórzył pytanie:

– Czy widział pan tę dziewczynkę?

– Taaak, chyba widziałem – odparł po długim wahaniu.

– Gdzie?

– Na placu zabaw przy Sveavägen. W każdym razie był tam jeden dzieciak. Dziewczynka.

– Co robiła?

– Huśtała się.

– Z kim była?

– Z nikim. Solo.

– O której?

– Tuż po… zaraz kiedy tam przyszedłem.

– A dokładniej?

– Dziesięć po siódmej. Albo trochę później.

– I jest pan pewien, że była sama?

– Tak.

– I jest pan pewien, że była w czerwonej spódniczce i pasiastej bluzce?

– Nie. Nie wiem. Ale…

– Ale?

– Tak mi się wydaje.

– Nikogo innego pan nie widział? Nikt z nią nie rozmawiał?

– Zaraz, chwila moment. Czytałem o tym w gazecie. Cholernie długo się zastanawiałem.

– Nad czym?

– No, że ja…

– Rozmawiał pan z nią?

– Nie, cholera, nie…

– Była sama, huśtała się. Podszedł pan do niej?

– Nie, nie…

– Pozwól mu mówić, Gunvald – wtrącił się Martin Beck. – Na pewno długo o tym myślał.

Rolf Evert Lundgren obrzucił Martina Becka zrezygnowanym spojrzeniem. Był zmęczony, trochę się bał. Śladu agresji. Nie odzywaj się, Gunvald, pomyślał Martin Beck. Gunvald Larsson się nie odezwał. Rabuś milczał przez minutę, podpierając głowę rękami.

– Myślałem o tym. Dzień w dzień. – Znów zamilkł. – Wiem, że widziałem tę małą na placu zabaw i że była sama, i że to musiało być zaraz kiedy tam przyszedłem. Mniej więcej dziesięć albo piętnaście po siódmej. Nie przyglądałem się zbyt dokładnie. Po prostu jeden dzieciak, i tak nie miałem zamiaru pracować koło placu zabaw, bo za blisko ulicy. Za blisko Sveavägen. Dlatego o niej nie myślałem. Wtedy. Co innego, gdyby była na placu zabaw przy wieży ciśnień.

– Tam też ją pan widział? – spytał Gunvald Larsson.

– Nie, nie…

– Szedł pan za nią?

– Nie, nie, niech pan posłucha: W ogóle się nią nie interesowałem, ale…

– Ale co?

– Ale tego wieczoru w parku było mało ludzi. Była paskudna pogoda, w każdej chwili mogło lunąć. Już miałem zrezygnować i wrócić do domu, kiedy ta ba… kiedy przyszła ta kobieta. Ale…

– Ale?

– Chcę powiedzieć, że widziałem tę dziewczynkę. Mniej więcej kwadrans po siódmej.

– Już pan to mówił. Z kim pan ją widział?

– Z nikim. Była solo… Przez cały ten czas widziałem dziesięć osób. Ja… ja jestem dokładny. Jak pracuję, nie chcę wpaść. Rozglądam się. Obserwuję. Chodzi mi o to, że może ktoś, kogo widziałem…

– No, kogo pan widział?

– Dwóch gliniarzy.

– Policjantów.

– Tak. Jeden był rudy, w trenczu, drugi w cyklistówce i w marynarce, miał pociągłą twarz…

– Axelsson i Lind – mruknął pod nosem Rönn.

– Jest pan bardzo spostrzegawczy – zauważył Martin Beck.