– Lena jest pewna, że później. Dlatego pomyślałam, że powinnam do pana zadzwonić. Nie widzę w tym żadnego związku… Sprawiał wrażenie miłego, porządnego człowieka, ale jeśli Bossę go spotkał, to może on coś widział albo słyszał…
Martin Beck trzymał długopis w gotowości.
– Jak się nazywa?
– Eskil Engström. Chyba jest szoferem. Mieszkają na Timmermansgatan. Numeru nie pamiętam, moment, zaraz sprawdzę. – Po minucie podała mu adres i numer telefonu. – Wydawał się bardzo sympatyczny. Często go widywałam, kiedy odbierałam Bossego.
– Czy synek powiedział coś więcej o tym spotkaniu z opiekunem?
– Nie. Próbowaliśmy… ale chyba o tym zapomniał.
– Jak wygląda ten mężczyzna?
– Hm, nie wiem. Jest miły. Może trochę niechlujny. Ale pewnie dlatego, że ma taką pracę. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat, rzadkie włosy. Wygląda całkiem zwyczajnie.
Przez chwilę zaległa cisza. Martin Beck notował.
– Jeśli dobrze zrozumiałem, już nie zostawia pani Bossego u tej opiekunki.
– Tak. Nie mają własnych dzieci Bossę się nudził. Obiecano mi miejsce w żłobku, ale dostała je inna matka, pielęgniarka. W naszym rejonie pielęgniarki mają pierwszeństwo.
– Gdzie Bossę jest teraz w ciągu dnia?
– W domu. Musiałam rzucić pracę.
– Kiedy przestała go pani zostawiać u Engströmów?
Zastanawiała się przez chwilę.
– W pierwszym tygodniu kwietnia. Miałam wtedy tydzień wolnego. Potem miejsce w żłobku było zajęte, a pani Engström wzięła inne dziecko.
– Czy synek lubił tam chodzić?
– Tak sobie. Chyba najbardziej lubił pana Engströma. Opiekuna. Czy myśli pan, że to on dał Bossemu bilet?
– Nie wiem. Ale spróbuję się dowiedzieć.
– Chciałabym pomóc. Dzisiaj wieczorem wyjeżdżamy, pan komisarz o tym wie, prawda?
– Tak, wiem. Szczęśliwej podróży. Proszę pozdrowić Bossego.
Martin Beck odłożył słuchawkę, chwilę się zastanawiał, podniósł słuchawkę i zadzwonił do obyczajówki.
Czekając na informacje, o które poprosił, przysunął do siebie jeden ze skoroszytów leżących na blacie biurka i przejrzał czystopis nocnego przesłuchania Rolfa Everta Lundgrena. Uważnie przeczytał skąpy rysopis mężczyzny, którego rabuś widział w parku Vanadis. Opis opiekuna podany przez panią Oskarsson był jeszcze bardziej powierzchowny, ale całkiem możliwe, że chodziło o tę samą osobę.
Eskil Engström nie figurował w kartotece obyczajówki.
Martin Beck zamknął skoroszyt i wszedł do sąsiedniego pokoju. Gunvald Larsson siedział za biurkiem, wpatrywał się zamyślonym wzrokiem w okno i dłubał w zębach nożem do papieru.
– Gdzie jest Lennart? – spytał Martin Beck.
Gunvald Larsson niechętnie zakończył badania dentystyczne, wycierając nóż w rękaw marynarki.
– Skąd mam, u licha, wiedzieć?
– A Melander?
Gunvald Larsson włożył nóż do piórnika i wzruszył ramionami.
– Pewnie w klopie. Czego chcesz?
– Niczego nie chcę. Co robisz?
Gunvald Larsson raczył się odezwać dopiero wtedy, kiedy Martin Beck ruszył do drzwi.
– Ludzie są szurnięci.
– Bo?
– Przed chwilą gadałem z Hjelmem. Tak w ogóle to szukał ciebie. Jeden z naszych znalazł jakieś gacie w krzakach koło Hornstulls Strand, zaniósł je do laboratorium i powiedział, że może to niedoszłe trofeum bandziora z Tantolunden. I chłopcy z laboratorium gapią się na różowe majtasy rozmiar czterdzieści cztery, w których nawet Kollberg by się utopił, i pytają, o co tu, kurde, chodzi. Sam chciałbym wiedzieć. Czy w policji mogą pracować debile?
– Też sobie czasami zadaję to pytanie. Co jeszcze powiedział?
– Kto?
– Hjelm.
– Żebyś do niego przekręcił, jak przestaniesz wisieć na telefonie.
Martin Beck wrócił do swojego chwilowego biurka i zadzwonił do SKL.
– A, bilet – powiedział Hjelm. – Nie uda się zdjąć odcisków palców, papier jest za mechaty.
– Tak myślałem.
– Jeszcze nie skończyliśmy. Jak zwykle wyślę ci raport. Znaleźliśmy kilka niebieskich bawełnianych włókien, prawdopodobnie z podszewki kieszeni.
Martin Beck przypomniał sobie niebieską kurtkę, którą Bossę trzymał w objęciach. Podziękował i się rozłączył. Potem zamówił samochód i włożył marynarkę.
Mimo wczesnego piątkowego popołudnia wielka ewakuacja z miasta już się zaczęła. Auta niemrawo sunęły po mostach. Na nic się zdały umiejętności i spryt kierowcy; dojazd na Timmermansgatan zajął im prawie pół godziny.
Dom stał blisko Sódra Station. Stary, zapuszczony, w bramie ciemno i chłodno. Na poziomie ułicy było tylko dwoje drzwi, jedne – otwarte – wychodziły na brukowane podwórze z pojemnikami na śmieci i trzepakiem. Na drugich Martin Beck z trudem odczytał nazwisko ENGSTRÖM na brudnej mosiężnej tabliczce. Dzwonka nie było, więc głośno zapukał.
Otworzyła mu kobieta około pięćdziesiątki. Niska, szczupła, w brązowej wełnianej sukience i kwiecistych frotowych kapciach. Mrużąc oczy, patrzyła na niego zdziwiona zza wyjątkowo grubych szkieł.
– Pani Engström?
– Tak – odparła za niskim głosem jak na jej drobną posturę.
– Czy zastałem pana Engströma?
– Nie… A o co chodzi?
– Chciałbym z panią porozmawiać. Znam jednego z pani podopiecznych.
– Kogo? – zapytała nieufnie.
– Bo Oskarssona. Dostałem pani adres od jego matki. Mogę wejść?
Kobieta wpuściła go do środka. Przeciął mały przedpokój, minął drzwi do kuchni i wszedł do jedynego pokoju w tym mieszkaniu. Za oknem zobaczył pojemniki na śmieci i trzepak. W skromnie umeblowanym pomieszczeniu poczesne miejsce zajmowała wersalka z mnóstwem kolorowych poduszek. Martin Beck nie zauważył nic, co świadczyłoby o obecności dzieci.
– Przepraszam – powiedziała kobieta – ale o co chodzi? Co z Bossem?
– Jestem z policji. Z Bossem wszystko w porządku. Przychodzę w rutynowej sprawie. Nic poważnego.
Kobieta, początkowo lekko wystraszona, zebrała się na odwagę.
– Poważnego? Nie boję się policji. Chodzi o Eskila?
Martin Beck uśmiechnął się.
– Tak, pani Engström, chciałbym zamienić parę słów z pani mężem. Podobno kilka dni temu spotkał Bossego.
Spojrzała na Martina Becka niemile zaskoczona.
– Eskil?
– Tak. O której będzie w domu?
Wpatrywała się w niego okrągłymi niebieskimi oczami, które grube szkła nienaturalnie powiększały.
– Ale… ale Eskil nie żyje.
Martin Beck wbił w nią wzrok. Na kilka sekund odebrało mu mowę.
– Przepraszam… nie wiedziałem… Bardzo mi przykro. Kiedy odszedł?
– Trzynastego kwietnia. Zginął w wypadku samochodowym. Lekarz powiedział, że długo się nie męczył.
Kobieta wyjrzała przez okno na ponure podwórze.
Martin Beck patrzył na jej chude plecy w zaluźnej sukience.
– Bardzo mi przykro – powtórzył.
– Eskil jechał swoją ciężarówką do Södertälje. W poniedziałek. – Odwróciła się i dodała pewniejszym głosem: – Eskil był kierowcą od trzydziestu dwóch lat i ani razu nie dostał ani jednego punktu karnego. To nie on spowodował wypadek.
– Rozumiem. Przepraszam za kłopot. Musiała zajść pomyłka.
– Łobuzom, którzy go zabili, wszystko uszło na sucho. Mimo że jechali kradzionym samochodem.
Pokiwała głową, z nieobecnym spojrzeniem, i zaczęła poprawiać poduszki na wersalce.
– Zaraz sobie pójdę. – Martin Beck, zdjęty nagłą klaustrofobią, najchętniej natychmiast opuściłby ten pokój i jego smutną drobną właścicielkę, ale się opanował. – Jeśli pani nie miałaby nic przeciwko temu, chciałbym jeszcze zobaczyć zdjęcie męża.