Выбрать главу

– Pozostaje odgrodzić teren i poczekać na techników – powiedział Kollberg.

– Nie ma na co czekać – odezwał się Hansson, stary wyga. – Udusił się wymiocinami. To jasne jak słońce.

– Chyba tak – przyznał Martin Beck. – Jak myślicie, od jak dawna nie żyje?

– Od niezbyt dawna – ocenił Kollberg.

– Tak – dorzucił Hansson. – W takim upale.

Godzinę później Martin Beck pojechał do domu, a Kollberg na Kungsholmsgatan.

Zanim się pożegnali, zamienili kilka zdań.

– Rysopis faktycznie pasuje – powiedział Kollberg.

– Pasuje do zbyt dużej liczby ludzi.

– I teren się zgadza. Przecież stawiasz na Vasastaden albo Norrmalm.

– Najpierw musimy się dowiedzieć, co to za jeden.

Martin Beck wrócił do Bagarmossen o wpół do siódmej. Małżonka leżała w łóżku. Przypuszczalnie przed chwilą się obudziła. W każdym razie nie spała.

Popatrzyła na niego krytycznie.

– Ale ty wyglądasz!

– Dlaczego nie masz na sobie koszuli nocnej?

– Jest bardzo ciepło. Przeszkadza ci to?

– Nie, skądże znowu.

Był nieogolony i nieświeży, i zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować. Przebrał się w piżamę, położył i pomyślał: cholernie głupi pomysł z tym małżeńskim łożem, za następną pensję kupię kozetkę i wstawię do drugiego pokoju.

– Może się podnieciłeś? – zapytała złośliwie.

Martin Beck już spał.

O jedenastej przed południem był z powrotem na Kungsholmsgatan, z lekko zapadniętymi oczami, ale wykąpany i względnie odświeżony. Kollberg wciąż siedział w pracy, mężczyzny z Västmannagatan jeszcze nie zidentyfikowano.

– Żadnego świstka w kieszeniach, nawet biletu tramwajowego.

– Co mówi lekarz?

– Udławił się wymiocinami. Nie ma wątpliwości. Podejrzewa płyn do chłodnic. Był tam pusty kanister.

– Jak długo nie żyje?

– Góra dobę.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

– Nie sądzę, żeby to był on – powiedział Kollberg.

– Uhm.

– Ale nigdy nic nie wiadomo.

– Uhm.

Dwie godziny później pokazali zmarłego Lundgrenowi.

– Kurde, obrzydlistwo – powiedział. – Nie, to nie ten. W życiu go nie widziałem.

Potem zrobiło mu się niedobrze.

Prawdziwy twardziel, pomyślał Rönn, skuty z nim kajdankami. Musiał pójść z Lundgrenem do toalety, gdzie bez słowa wytarł mu ręcznikiem usta i czoło.

W głównej kwaterze śledczej Kollberg powiedział:

– Jednak nie można mieć pewności.

– Nie można – zgodził się Martin Beck.

Rozdział 21

Za kwadrans ósma w sobotę wieczorem do Kollberga zadzwoniła żona.

– Kollberg, słucham.

– Lennart, co ty wyprawiasz? Nie ma cię w domu od wczoraj.

– Wiem.

– Nie chcę się na tobie wyżywać, ale siedzę tu sama jak palec i czuję się podle.

– Wiem.

– Zrozum, nie jestem zła i nie chcę wyjść na zrzędę, po prostu czuję się bardzo samotna. I trochę się boję.

– Rozumiem. Dobrze, już wracam.

– Nie przyjeżdżaj ze względu na mnie, jeśli masz coś pilnego na głowie. Wystarczy mi, jak przez chwilę z tobą porozmawiam.

– Nie, nie, już jadę.

– Lennart? – odezwała się po krótkiej pauzie nieoczekiwanie ciepłym głosem.

– Tak?

– Właśnie widziałam cię w telewizji. Wyglądałeś na zmęczonego.

– Jestem zmęczony. Już wracam. Cześć!

– Cześć, kochanie!

Kollberg powiedział kilka słów do Martina Becka, zszedł na parking i wsiadł do samochodu. Podobnie jak Martin Beck i Gunvald Larsson, mieszkał na południu, tylko bardziej centralnie, na Palandergatan koło stacji metra Skärmarbrink. Przeciął śródmieście i przy Slussen, zamiast pojechać prosto, skręcił w prawo w Hornsgatan.

Nie musiał się zanadto wysilać, żeby to zrozumieć. Nie miał już prywatnego życia ani wolnego czasu, wyparły je praca i odpowiedzialność. Dopóki morderca nie został schwytany, dopóki było widno, dopóki był jakiś park, dopóki mogło się w nim bawić choćby jedno dziecko, dopóty liczyło się wyłącznie dochodzenie.

A raczej pościg. Bo dochodzenie opiera się na konkretnym materiale dowodowym. To, czym dysponowali, już dawno obróciło się wniwecz.

Pomyślał o wnioskach zawartych w analizie psychologicznej. Sprawca był człowiekiem bez właściwości. Czyli trzeba go złapać, zanim znowu kogoś zabije. „Zęby go złapać, trzeba mieć szczęście” – powiedział jeden z reporterów po wieczornej konferencji prasowej. Kollberg wiedział, że to błędne rozumowanie. Wiedział też, że kiedy ujmą mordercę – w co nie wątpił – wielu uzna to szczęście, przypadek, zbieg okoliczności. Tymczasem szczęściu należy pomóc, utkać ze zbiegów okoliczności sieć, w którą w końcu wpadnie, sieć o maksymalnie małych oczkach. I to było jego zadanie. I wszystkich policjantów. Bez udziału osób postronnych. Dlatego Kollberg nie pojechał od razu do domu, mimo że miał taki zamiar, tylko wolno ruszył Hornsgatan na zachód.

Zawsze kierował się systematycznością, uważał, że w policji nie ma miejsca na ryzykanctwo. Na przykład w jego ocenie Gunvald Larsson popełnił poważny błąd, włamując się do rabusia, mimo że drzwi były w opłakanym stanie. A gdyby zawiasy od razu nie puściły? Wyważenie drzwi było ryzykanctwem, czego z zasady nie popierał. W tej kwestii on i Martin Beck nie zawsze się zgadzali.

Objeżdżał Mariatorget, bacznie lustrując grupki młodych ludzi na skwerze i przed kioskami. Właśnie tutaj młodzież szkolna spotykała drobnych handlarzy z branży narkotykowej. Codziennie duże ilości haszyszu, marihuany, preludinu i LSD trafiały od dilerów do nabywców. A kupowali coraz młodsi. Niedługo się uzależnią. Wczoraj usłyszał, że proponuje się szpryce dziesięcioletnim dziewczynkom. Policja niewiele mogła zrobić; po prostu brakowało im funduszy. Żeby zachęcić do uprawiania tego procederu i utwierdzić zadowolonych z siebie beneficjentów w poczuciu bezkarności, trąbiły o tym wszystkie krajowe media.

Kollberg wątpił, czy powinna się tym zajmować policja. Narkomania wśród młodzieży zasadzała się na katastrofalnej w skutkach filozofii, którą sprowokował obecny system. To na społeczeństwie spoczywał obowiązek sformułowania celnych kontrargumentów, niepolegających na samozadowoleniu i domaganiu się większej liczby policjantów.

Tak jak wątpił w sens pałowania demonstrantów na Hötorget i przed US Trade Center, mimo że rozumiał kolegów, którzy byli do tego zmuszeni.

Policjant śledczy Lennart Kollberg myślał o tym, jadąc Rosenlundsgatan i Sköldgatan. Zatrzymał się za miniaturowym poletkiem golfowym przy Tantogården, wysiadł i poszedł alejką prowadzącą na skwer.

Zapadał zmierzch. Park opustoszał, ale nie całkiem; oczywiście bawiło się kilkoro dzieci. Niczego innego się nie spodziewał. Zamknąć w domach wszystkie dzieciaki w milionowym mieście tylko dlatego, że grasuje morderca? Mało prawdopodobne. Kollberg zajął pozycję w rzadkich zaroślach i postawił prawą stopę na pniaku. Widział stąd ogródki działkowe i miejsce, gdzie pięć dni temu leżała martwa dziewczynka.

Znalazł się tutaj bez żadnego szczególnego powodu, może dlatego, że był to największy park w Sztokholmie i było mu niejako po drodze. W pewnej odległości dostrzegł dzieci. Nastolatki? Znieruchomiał i czekał. Nie wiedział na co, może na to, że pójdą do domu. Był bardzo zmęczony. Płatki latały mu przed oczami.