Martin Beck obrzucił go szybkim, badawczym spojrzeniem.
– W porządku, Lennart. Wracaj do domu.
Kollberg wyszedł.
Inżynier w dresie już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale Martin Beck go powstrzymał. Gestem poprosił, żeby usiedli, oparł łokcie na blacie biurka i splótł dłonie.
– Dopuściliście się czegoś niewybaczalnego. Sama myśl o milicji obywatelskiej jest większym zagrożeniem niż jeden przestępca albo cała szajka. Sprzyja linczom i zachęca do samowolnego wymierzania sprawiedliwości. Psuje system bezpieczeństwa państwa. Rozumiecie, o co mi chodzi?
– Jakbym czytał książkę – kwaśno stwierdził ten w dresie.
– I bardzo dobrze. To podstawa. Katechizm. Rozumiecie?
Zrozumieli mniej więcej po godzinie.
Kiedy Kollberg otworzył drzwi do mieszkania przy Palandergatan, żona siedziała na łóżku z robótką. Rozebrał się bez słowa, pomaszerował do łazienki, wziął prysznic i położył się obok niej.
Odłożyła robótkę.
– Masz paskudnego guza na karku. Czy ktoś cię uderzył?
– Obejmij mnie.
– Brzuch mi przeszkadza, ale… O, tak. Kto cię uderzył?
– Dwóch pieprzonych amatorów – odpowiedział Kollberg i zasnął.
Rozdział 22
Przy śniadaniu w niedzielę rano żona Martina Becka powiedziała:
– Jak wam idzie? Nie możecie złapać tego typa? To straszne, co spotkało Lennarta. Rozumiem, że ludzie się boją, ale żeby napadać na policjantów?
Martin Beck siedział przy stole lekko zgarbiony, w piżamie i szlafroku kąpielowym, rozpamiętując sen. Nieprzyjemny sen. O Gunvaldzie Larssonie. Zgasił pierwszego tego dnia papierosa i popatrzył na żonę.
– Nie wiedzieli, że jest policjantem.
– Tak czy inaczej, to straszne.
– Uhm, straszne.
Wbiła zęby w tost i marszcząc brwi, wbiła wzrok w popielniczkę.
– Nie powinieneś palić z samego rana. Pomyśl o gardle.
Martin Beck wyjął rękę z kieszeni szlafroka.
– Uhm.
Właśnie chciał zapalić drugiego papierosa, ale zrezygnował. Inga ma rację, pomyślał. Jasne, że to nic dobrego. Za dużo palę. O kosztach nie wspominając.
– Za dużo palisz – powiedziała. – O kosztach nie wspominając.
– Wiem.
Zastanawiał się, ile razy to słyszał w czasie ich szesnastoletniego małżeństwa. Nawet w przybliżeniu nie był w stanie tego oszacować.
– Dzieci śpią? – spytał dla odwrócenia jej uwagi.
– No pewnie, przecież mają wakacje. Wczoraj Kruszynka wróciła dość późno. Nie podoba mi się, że włóczy się po nocach. Zwłaszcza teraz, kiedy ten szaleniec jest na wolności. Przecież to jeszcze dziecko.
– Niedługo skończy szesnaście lat. I o ile wiem, była u koleżanki w sąsiednim bloku.
– Nilsson z dołu powiedział mi wczoraj, że rodzice, którzy pozwalają dzieciom włóczyć się bez opieki po ulicach, sami są sobie winni. W społeczeństwie nie brakuje ekshibicjonistów i innych, którzy muszą rozładować agresję, i to rodzice ponoszą odpowiedzialność, jeśli dzieci się na kogoś takiego napatoczą.
– Co to za Nilsson?
– Dyrektor Nilsson. Mieszka piętro niżej, pod nami.
– Ma dzieci?
– Nie.
– Aha, wszystko jasne.
– Też mu to powiedziałam. Że nie wie, co to znaczy mieć dzieci. Ile nas to kosztuje zmartwień…
– Po co z nim rozmawiałaś?
– Bo sąsiadom trzeba okazywać sympatię. Tobie też by to nie zaszkodziło. Poza tym są całkiem mili.
– Akurat. – Martin Beck czuł, że zanosi się na kłótnię, więc szybko dopił kawę i wstał. – Muszę się ubrać.
Usiadł na łóżku w sypialni. Inga zmywała. Kiedy skończyła, czym prędzej wszedł do łazienki, zamknął drzwi na zasuwkę, puścił wodę do wanny, rozebrał się i zanurzył w gorącej kąpieli.
Rozluźniony zamknął oczy, usiłując sobie przypomnieć ostatni sen. Gunvald Larsson. Ani on, ani Kollberg go nie lubili. Pracowali z nim sporadycznie i od niedawna. Przypuszczalnie Melander też nie miał o nim najlepszego zdania, mimo że tego nie okazywał. Gunvald Larsson posiadł niezwykłą umiejętność drażnienia Martina Becka. Nawet teraz, myśląc o nim, czuł irytację, ale chyba nie dotyczyła osoby Gunvalda Larssona, tylko czegoś, co powiedział albo zrobił. Zdaniem Martina Becka, Gunvald Larsson powiedział albo zrobił coś, co miało istotne znaczenie dla ich pościgu za parkowym mordercą.
Nie potrafił sobie przypomnieć co i pewnie dlatego był wkurzony.
Wyszedł z wanny i goląc się, pomyślał, że prawdopodobnie wszystko mu się tylko śniło.
Kwadrans później jechał metrem do centrum. Wyjął z kieszeni poranną gazetę. Na pierwszej stronie był portret pamięciowy zabójcy dziewczynek, wykonany przez policyjnego rysownika na podstawie informacji nielicznych świadków, przede wszystkim Rolfa Everta Lundgrena. Nikt nie był z niego zadowolony. A najmniej rysownik i Rolf Evert Lundgren. Martin Beck spojrzał na portret z większej odległości i zmrużył oczy.
Ciekawe, w ilu procentach przypominał prawdziwego sprawcę. Pani Engström, której go pokazali, najpierw powiedziała, że ani trochę nie jest podobny do jej zmarłego męża, ale potem uznała, że może istnieje pewne podobieństwo.
Pod portretem zamieszczono niekompletny rysopis. Martin Beck przebiegł wzrokiem krótki tekst.
Nagle zesztywniał. Poczuł falę gorąca. Wstrzymał oddech. Już wiedział, co nie dawało mu spokoju, odkąd schwytali rabusia, co go irytowało i miało związek z Gunvaldem Larssonem. Rysopis.
Gunvald Larsson, streszczając rysopis podany przez Rolfa Everta Lundgrena, powiedział niemal dokładnie to samo co przeszło dwa tygodnie temu w rozmowie telefonicznej, której Martin Beck był mimowolnym świadkiem. Stał przy szafce z archiwaliami i słuchał, co mówi Gunvald Larsson. Melander też przy tym był.
Nie pamiętał całej rozmowy, ale zdaje się, że jakaś kobieta chciała złożyć doniesienie na mężczyznę, który stał na balkonie w domu naprzeciwko. Gunvald Larsson poprosił, żeby go opisała, i streścił podany przez nią rysopis prawie tak samo jak w trakcie przesłuchania Rolfa Everta Lundgrena. Poza tym kobieta wspomniała, że mężczyzna patrzy na dzieci bawiące się na ulicy.
Martin Beck złożył gazetę i spojrzał w okno. Usiłował odtworzyć w pamięci tamto przedpołudnie. Wiedział, jaki to był dzień, bo chwilę później pojechał na Centralny i wsiadł do pociągu do Motali. Piątek drugiego czerwca, równo tydzień przed pierwszym morderstwem w parku Vanadis.
Czy kobieta podała swój adres? Chyba tak. A więc Gunvald Larsson powinien go gdzieś zapisać.
Metro toczyło się ku centrum, a Martin Beck z coraz mniejszym entuzjazmem podchodził do swojego odkrycia. Szczątkowy rysopis mógł pasować do tysięcy ludzi. Identyczne sformułowania Gunvalda Larssona w dwóch różnych przypadkach wcale nie musiały się odnosić do tej samej osoby. Wystawanie na balkonie o każdej porze dnia i nocy nie przesądza o tym, że ktoś jest mordercą. Choć czcze domysły Martina Becka w innych trudnych śledztwach okazywały się trafne i pomocne w ich rozwikłaniu, tym razem mogło być inaczej. Mimo wszystko warto to sprawdzić.
Zwykle wysiadał na Centralnym i piechotą szedł przez Klarabergsviadukten do Kungholmsgatan, ale teraz pojechał taksówką.
Gunvald Larsson siedział przy biurku i pił kawę. Kollberg przysiadł na blacie i przeżuwał drożdżówkę.
Martin Beck usiadł na krześle Melandera i wbił wzrok w Gunvałda Larssona.
– Czy pamiętasz kobietę, która zadzwoniła tego dnia, kiedy wyjeżdżałem do Motali? Tę, która chciała zgłosić, że na balkonie po drugiej stronie ulicy stoi jakiś facet?