Выбрать главу

Martin Beck zapalił papierosa, wrzucił zużytą zapałkę do popielniczki Melandera i wrócił na swoje miejsce przy szafce.

– To, niestety, całkiem prawdopodobne. Mów dalej, Fredrik.

– Dopiero kiedy podała ci jego rysopis, zrozumiałeś, że on stoi na swoim balkonie, prawda?

– Tak – odparł Gunvald Larsson. – Pomyślałem, że to wariatka.

– Potem spytałeś, skąd wie, że mężczyzna ma niebieskoszare oczy, skoro jest po drugiej stronie ulicy.

– I wtedy babsztyl powiedział, że obserwuje go przez lornetkę.

Melander, zdumiony, podniósł głowę.

– Lornetka. O jasny gwint!

– Zapytałem, czy jej nie zaczepia. Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu sobie stoi, ale ona uważa, że jest w tym coś plugawego.

– Pewnie wystawał tam dzień i noc – skomentował Melander.

– Tak twierdziła.

– Potem spytałeś, na co on patrzy, a ona powiedziała, że na ulicę: na samochody i bawiące się dzieci. A potem spytałeś, czyjej zdaniem powinieneś tam wysłać sforę psów.

– Owszem. – Gunvald Larsson popatrzył z irytacją na Martina Becka. – Martin tu sterczał i ględził o psach. Miał niepowtarzalną okazję, żeby wyekspediować swoją pieprzoną sforę.

Martin Beck wymienił spojrzenia z Kollbergiem.

– Potem – podjął Melander – rozmowa chyba się skończyła. Kobieta wyzwała cię od impertynentów, rozłączyła się, a ja wróciłem do siebie.

Martin Beck westchnął.

– Niewiele tego. Nie licząc zgodności rysopisu.

– Dziwne, że gość sterczy dobę na okrągło na balkonie – powiedział Kollberg. – Może to emeryt, który nie ma ciekawszych zajęć.

– Nie – zaoponował Gunvald Larsson. – Pamiętam jej słowa. „To młody mężczyzna, przed czterdziestką. Gapi się od świtu do nocy, jakby nie miał nic innego do roboty”. Tak powiedziała. Na śmierć o tym zapomniałem.

Martin Beck zdjął łokieć z szafki.

– To by się zgadzało z rysopisem podanym przez Lundgrena. Mężczyzna około czterdziestki. Jeśli patrzyła przez lornetkę, powinna go widzieć dość wyraźnie.

– A nie mówiła, od kiedy mu się przygląda? – zapytał Kollberg.

Gunvald Larsson zastanawiał się przez chwilę.

– Jasne, że mówiła. Od dwóch miesięcy, ale mógł tam być wcześniej, tylko o tym nie pomyślała. Najpierw wydawało się jej, że to samobójca. Że chce skoczyć. Tak powiedziała.

– Na pewno nigdzie nie masz tych notatek? – spytał Martin Beck.

Gunvald Larsson wysunął szufladę biurka, wyjął pliczek kartek różnej wielkości, położył na blacie i zaczął przeglądać.

– To notatki o sprawach rozwojowych. Wyrzucam je, jak wszystko jest w raporcie.

Melander pochylił się i wytrząsnął popiół z fajki.

– Trzymałeś długopis w ręku, wziąłeś bloczek i odsunąłeś książkę telefoniczną…

Gunvald Larsson przejrzał pliczek i schował do szuflady.

– Na pewno nie zachowałem żadnych zapisków. Niestety.

Melander wskazał cybuchem na Gunvalda Larssona.

– Książka telefoniczna.

– Co książka telefoniczna?

– Na biurku leżała otwarta książka telefoniczna. Nic tam nie naskrobałeś?

– To możliwe. – Gunvald Larsson sięgnął po książkę telefoniczną. – Cholerna robota, żeby to przejrzeć.

Melander odłożył fajkę.

– Nie musisz. Jeśli coś napisałeś, a myślę, że tak, to nie w tej książce.

Martin Beck nagle zobaczył tę scenę. Melander wchodzi z sąsiedniego pokoju z otwartą książką telefoniczną, daje mu ją i pokazuje nazwisko pasera Arvida Larssona. Potem Martin Beck kładzie książkę na biurku Gunvalda Larssona.

– Lennart, przynieś pierwszą część.

Martin Beck zaczął od L. „Larsson Arvid antykw.”. Nic, żadnych zapisków. Potem starannie przeglądał strona po stronie. W wielu miejscach były rozmaite uwagi, przeważnie nieczytelne kulfony Melandera i trochę kaligraficznych notatek Kollberga. Koledzy otoczyli go kołem i czekali w milczeniu.

Gunvald Larsson zerkał do książki przez jego ramię, dopóki Martin Beck nie doszedł do strony tysiąc osiemdziesiątej drugiej.

– Jest!

Wszyscy czterej wpatrywali się w jedno jedyne słowo na marginesie: „Andersson”.

Rozdział 24

Andersson.

Gunvald Larsson przekrzywił głowę.

– Tak, to mi wygląda na „Andersson”. Albo „Andersen”. Albo „Andresen”. Cholera wie. Ale raczej „Andersson”.

Andersson.

W Szwecji mieszka trzysta dziewięćdziesiąt tysięcy osób noszących nazwisko Andersson. W książce telefonicznej abonentów sztokholmskich jest ich dziesięć tysięcy dwieście plus dwa tysiące abonentów z przedmieść Sztokholmu.

Martin Beck miał o czym myśleć. Odszukanie autorki tego słynnego zgłoszenia mogłoby się okazać bardzo proste, gdyby skorzystali z pośrednictwa prasy, radia i telewizji. Albo bardzo trudne. Do tej pory wszystko szło jak po grudzie.

Skorzystali z pośrednictwa prasy, radia i telewizji.

I nic.

Brak reakcji w niedzielę dało się jeszcze jakoś wytłumaczyć.

Ale kiedy o jedenastej w poniedziałek wciąż nie było żadnego odzewu, Martin Beck zaczął tracić resztki nadziei.

Przepytywanie ludzi i wydzwanianie wiązało się z koniecznością zaangażowania sporych sił i środków w coś, co od początku było jedną wielką niewiadomą. A gdyby tak ograniczyć zasięg poszukiwań? Szeroka ulica…

– Na pewno gdzieś w śródmieściu.

– Na pewno? – spytał z powątpiewaniem Kollberg.

– Oczywiście, że nie, ale…

– Ale co? Czy coś ci podpowiada twoja intuicja?

Martin Beck popatrzył na niego udręczony i natychmiast wziął się w garść.

– Bilet na metro.

– Który ma się nijak do morderstw i mordercy – zauważył Kollberg.

– Został kupiony na stacji Rådmansgatan i wykorzystany tylko w jedną stronę. – Martin Beck obstawał przy swoim. – Morderca miał go przy sobie, bo zamierzał go wykorzystać w drodze powrotnej. Pojechał z Rådmansgatan do Mariatorget albo Zinkensdamm i poszedł pieszo do Tantolunden.

– Spekulacje.

– Musiał się jakoś pozbyć chłopczyka, żeby zostać sam na sam z dziewczynką, i miał pod ręką tylko ten bilet.

– Spekulacje.

– Ale logicznie rzecz biorąc, trzyma się kupy.

– Ledwo ledwo.

– Poza tym pierwszego morderstwa dokonano w parku Vanadis. Wszystko się kręci wokół tej dzielnicy. Park Vanadis, Rådmansgatan, Vasastaden, Norrmalm albo Syberia[11].

– Powtarzasz się – oschle skwitował Kollberg. – To czyste domysły.

– Rachunek prawdopodobieństwa.

– Jak go zwał, tak zwał.

– Chcę znaleźć tę Andersson, nie możemy siedzieć i czekać, aż sama się zgłosi. Może nie ma telewizora i nie czyta gazet. W każdym razie powinna mieć dostęp do telefonu.

– Powinna?

– Tak, bezwzględnie. Nie dzwoni się z taką sprawą z budki albo trafiki. Poza tym rozmawiając, widziała go.

– Okej. W tym punkcie się poddaję.

– Jeśli mamy wydzwaniać albo chodzić od drzwi do drzwi, musimy najpierw ustalić konkretny obszar, bo brakuje nam ludzi, którzy mogliby się skontaktować z każdą osobą o nazwisku Andersson.

– A gdybyśmy przez chwilę zapomnieli o Andersson i zastanowili się nad tym, co wiemy o mordercy?

– Mamy coś w rodzaju rysopisu.

– No właśnie, coś w rodzaju. To trafne określenie. I nie wiemy, czy Lundgren rzeczywiście widział mordercę. Jeśli w ogóle kogoś widział.