Выбрать главу

– Tak, wiem. Teraz jest trochę lepiej niż wtedy, kiedy ja zaczynałem.

– Po gimnazjum około osiemdziesięciu procent idzie do zawodówek. Policjanci rekrutują się z tych pozostałych dwudziestu procent. A wśród tych dwudziestu procent jest dużo takich jak ty, którzy wybierają ten zawód tylko dlatego, że ich ojcowie byli policjantami.

– No dobrze, ale za cholerę nie poszedłbym do tej samej roboty, gdyby stary był śmieciarzem.

– Podobno w całym kraju jest co najmniej tysiąc pięćset wakatów. Nic dziwnego, że mamy tyle nadgodzin.

Rodin skopał z chodnika puszkę po piwie.

– Aleś ty mocny w statystyce. Chcesz zostać komendantem?

Kvist roześmiał się, lekko zmieszany.

– E tam. Czytałem o tym artykuł. Ale komendant? Może to nie takie głupie. Jak myślisz, ile on zarabia?

– Nie wiesz tego? Ty, taki oblatany?

Doszli do Sveavägen i umilkli.

Pod kioskiem przed monopolowym częstowało się kuksańcami dwóch pijanych mężczyzn. Jeden wymachiwał pięścią, raz po raz usiłował wyprowadzić cios, ale stopień upojenia przeszkadzał mu w odniesieniu zwycięstwa. Drugi, ciut trzeźwiejszy, trzymał bełkoczącego i fechtującego rozrabiakę na dystans, odpychając go dłonią. W końcu stracił cierpliwość i przewrócił go na chodnik.

Rodin westchnął.

– Bierzemy go – powiedział, przecinając jezdnię. – Zawsze wszczyna burdy.

– Który?

– Ten, co leży. Drugi sobie poradzi.

Długim szybkim krokiem podeszli do mężczyzn. Trzeci łazęga, który przyglądał się szamotaninie sprzed restauracji Metropol, z wysiloną godnością ruszył do Odengatan, rzucając przez ramię wylęknione spojrzenia.

Policjanci podnieśli mężczyznę. Miał około sześćdziesiątki, był bardzo chudy, ważył nie więcej niż pięćdziesiąt kilo. Niektórzy przechodnie, tak zwani przyzwoici obywatele, przystanęli i patrzyli z pewnej odległości.

– No, Johansson, jak się dzisiaj miewamy? – zagadnął Rodin.

Johansson zwiesił głowę i podjął daremny wysiłek strzepnięcia kurzu z marynarki.

– Do-doe… – wybełkotał. – Gadaem se z kumplem. Żarrrowaliśmy, kapewu?

Kumpel nie najgorzej wczuł się w rolę zadowolonego z życia.

– Oskarowi nic nie jest. Da sobie radę.

– Rozejść się – łagodnie odparł Rodin, przeganiając go machnięciem ręki.

Kumpel z ulgą się ulotnił.

Rodin i Kvist chwycili Oskara Johanssona pod ramiona i ruszyli na postój taksówek, dwadzieścia metrów dalej.

Taksówkarz na ich widok wysiadł i otworzył tylne drzwi. Był z tych, którzy chętnie współpracują.

– Teraz Johansson pojedzie samochodem – powiedział Rodin. – A potem Johansson się prześpi.

Oskar Johansson posłusznie wgramolił się do środka i zwalił na siedzenie.

Rodin przesunął go i rzucił przez ramię do Kvista:

– Zajmę się nim. Zobaczymy się w komisariacie. Kup po drodze kilka mazarynek[14].

Kvist skinął głową i kiedy taksówka zjechała z chodnika na jezdnię, wolno poszedł do kiosku. Na Surbrunnsgatan, kilka metrów za monopolowym, zobaczył kumpla Johanssona. Ledwie ruszył w jego stronę, mężczyzna zamachał rękami i pomaszerował ku Hagagatan.

Kvist śledził go wzrokiem, dopóki ten nie zniknął za rogiem, po czym okręcił się na pięcie i wrócił na Sveavägen.

Kioskarka wystawiła głowę przez okienko.

– Dziękuję. Te łobuzy psują mi interes. Że też zawsze muszą się kotłować właśnie tutaj.

– Monopolowy ich przyciąga – powiedział Kvist.

W głębi duszy żal mu było Johanssona i jemu podobnych. Wiedział, że ich problem polega między innymi na tym, że nie mają się gdzie podziać.

Zasalutował i odszedł. Kawałek dalej zobaczył piekarnię. Spojrzał na zegarek i pomyślał, że równie dobrze może kupić mazarynki tutaj i wrócić do komisariatu na kawę.

Nad drzwiami zadźwięczał mały dzwonek. Przy ladzie stała starsza kobieta w kraciastym fartuchu i rozmawiała z ekspedientką.

Kvist złożył ręce na plecach i czekał. Chłonąc zapach świeżego chleba, pomyślał, że coraz rzadziej spotyka się takie piekarenki. Niedługo znikną na dobre i wszyscy Szwedzi będą kupować produkowane masowo, zafoliowane, identyczne bochenki, bagietki i mazarynki.

Kvist miał dopiero dwadzieścia dwa lata, ale często mu się wydawało, że jego dzieciństwo to zamierzchła przeszłość. Rozkojarzony słuchał rozmowy kobiet.

– No i zmarło się Palmowi spod osiemdziesiątego pierwszego – powiedziała grubaska w fartuchu.

– Może to i dobrze – odparła ekspedientka. – Był już wiekowy i niedołężny.

Ekspedientka, starsza siwowłosa kobieta w białym kitlu, spojrzała na Kvista i szybko włożyła zakupy do siatki klientki.

– Czy to wszystko, pani Andersson? A śmietanka?

Klientka wzięła siatkę i sapnęła.

– Nie, nie dzisiaj. Proszę to zapisać jak zwykle. Do widzenia!

Kobieta podeszła do drzwi. Kvist pośpieszył je przytrzymać.

– Do widzenia, pani Andersson! – powiedziała ekspedientka.

Pani Andersson przecisnęła się obok Kvista i lekko skinęła głową w podziękowaniu.

Kvist już miał zamknąć za nią drzwi, ale nagle coś go zastanowiło i bez słowa wypadł na ulicę. Ekspedientka wpatrywała się w niego zdumiona.

Dogonił kobietę w fartuchu, zanim zdążyła wejść na klatkę tuż obok piekarni. Zasalutował.

– Czy pani Andersson?

– Tak…

Wziął od niej siatkę i po raz drugi przytrzymał drzwi.

– Przepraszam, że pytam, ale czy pani przypadkiem nie dzwoniła na policję w piątek przed południem drugiego czerwca?

– Drugiego czerwca? Tak, dzwoniłam. Może to było drugiego. Bo co?

– Dlaczego pani dzwoniła?

Kvist nie potrafił ukryć podniecenia.

Kobieta o nazwisku Andersson spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Rozmawiałam z detektywem albo kimś takim. Bezczelny typ. Wcale się nie zainteresował, a chciałam się z nim podzielić moimi spostrzeżeniami o mężczyźnie, który stał na balkonie i…

– Czy mógłbym skorzystać z pani telefonu? – Kvist już szedł do windy. – Wszystko pani wyjaśnię.

Rozdział 26

Martin Beck odłożył słuchawkę i zawołał Kollberga. Potem zapiął marynarkę, włożył paczkę papierosów i zapałki do kieszeni i spojrzał na zegarek. Za pięć dziesiąta. Kollberg pokazał się w drzwiach.

– Czego się drzesz?

– Znaleźli ją. Panią Andersson. Mieszka na Sveavägen. Przed chwilą dzwonił Granlund z dziewiątki.

Kollberg zniknął w sąsiednim pokoju po marynarkę klubową, którą pośpiesznie wkładał.

– Sveavägen. – Popatrzył z namysłem na Martina Becka. – Jak ją namierzyli? Chodząc od drzwi do drzwi?

– Nie, chłopak z dziewiątki spotkał ją w piekarni, kiedy poszedł po mazarynki.

– Czy to nie Granlund ciągle jojczy, że powinno się zlikwidować przerwy na kawę? Może teraz zmieni zdanie.

Pani Andersson przyglądała się im krytycznie przez szparę w drzwiach.

– Czy rozmawiałam wtedy z jednym z was? – zapytała.

– Nie – odrzekł niezwykle uprzejmie Martin Beck. – Rozmawiała pani z policjantem śledczym Larssonem.

Pani Andersson odpięła łańcuch i wpuściła ich do małego ciemnego przedpokoju.

– Policjant śledczy czy nie, był niegrzeczny. Mówiłam już temu młodemu posterunkowemu, który odprowadził mnie do domu, że policja powinna być wdzięczna za zgłaszanie rozmaitych rzeczy. Powiedziałam mu, że gdybyśmy tego nie robili, to kto wie, czy mielibyście jakieś zajęcie. Proszę dalej, zaraz przyniosę kawę.