Tak właśnie przypadkowo złowiona propozycja gleboznawcy Heba Ura wywołała sześciotygodniową dyskusję i skłoniła uczonych do przeprowadzenia skomplikowanych obliczeń.
„Propozycja Heba Ura — dyskutujcie” — grzmiał głos Ziemi. „Ktokolwiek myślał i pracował w tym kierunku, ktokolwiek doszedł do podobnych lub przeciwnych wniosków — niech się wypowiada”.
Radośnie brzmiała dla astronautów ta zwykła formuła wezwania do szerokiej dyskusji. Heb Ur przedstawił Radzie Astronautycznej projekt systematycznego przebadania dostępnych planet błękitnych i zielonych gwiazd. Wedle jego mniemania są to światy o szczególnie potężnych promieniowaniach, które mogłyby się stać chemicznymi bodźcami walki z entropią, czyli walki o życie określonych minerałów, bezwładnych w warunkach ziemskich. Specjalne formy tego życia mogłyby się zaktywizować w minerałach znacznie cięższych od głazów w wysokich temperaturach i pod działaniem promieniowania gwiazd wyższych klas widmowych. Heb Ur uważał, że niepowodzenie wyprawy na Syriusza było do przewidzenia, jako że ta szybko obracająca się gwiazda była podwójna i nie posiadała potężnego pola magnetycznego.
Nikt nie obalił twierdzenia Heba Ura głoszącego, iż gwiazdy podwójne nie były zdolne do wytwarzania systemów planetarnych, ale jego propozycja wywołała reakcję załogi „Tantry”.
Astronomowie wyprawy z Ergiem Noorem na czele ułożyli komunikat i wysłali jako pierwszą opinię pierwszych ludzi, którzy widzieli Vegę na filmie nakręconym przez załogę „Żagla”.
I oto ludzie Ziemi usłyszeli z zachwytem głos ze zbliżającego się statku kosmicznego:
„Tantra” wypowiada się przeciwko projektowi wysłania wyprawy. Błękitne gwiazdy wydzielają rzeczywiście taką ogromną ilość energii na jednostki powierzchni swoich planet, że starczy jej na ożywienie połączeń ciężkich. Ale każdy organizm żywy stanowi filtr i zaporę dla energii, przeciwdziałającą drugiemu prawu termodynamiki, czyli entropii, na skutek wytworzenia skomplikowanej struktury prostych cząsteczek mineralnych i gazowych. Taka struktura może powstać jedynie w toku procesów rozwojowych na ogromnej przestrzeni czasu — a więc przy długotrwałej stałości warunków fizycznych. A właśnie tej trwałej stałości nie ma na planetach gwiazd o wysokiej ciepłocie — burze i potężne promieniowania niszczą skomplikowane związki. Nic tam nie trwa długo i nie może trwać, mimo że minerały przybierają najbardziej odporną budowę krystaliczną o sześciennej siatce atomowej.
Zdaniem załogi „Tantry”, Heb Ur powtarza jednostronne poglądy starożytnych astronomów, którzy nie rozumieli dynamiki rozwoju planet. Każda planeta traci swoje substancje lekkie, unoszące się i rozpraszające w przestrzeni. Szczególnie wielka strata elementów lekkich następuje przy silnym nagrzewaniu i ciśnieniu promieniowym słońc błękitnych.
„Tantra” cytowała długi szereg przykładów i kończyła stwierdzeniem, że wzrost ciężaru ciał na planetach gwiazd błękitnych uniemożliwia kształtowanie się form żywych.
Satelita 57 przekazał wypowiedź polemiczną uczonych ze statku kosmicznego wprost do obserwatorium Rady.
Wreszcie nastąpiła chwila, której z taką niecierpliwością oczekiwali Ingrida Ditra i Kay Ber, jak zresztą wszyscy bez wyjątku członkowie wyprawy. „Tantra” zaczęła zwalniać szybkość podświetlną swego lotu, minęła pas lodowy systemu słonecznego i zbliżała się do stacji statków kosmicznych na. Trytonie. Taka szybkość już nie była potrzebna — stąd, ze sputnika Neptuna, „Tantra”, lecąc z prędkością dziewięciuset milionów kilometrów na godzinę, mogłaby osiągnąć Ziemię w ciągu niecałych pięciu godzin. Jednakże zatrzymanie rozpędzonego statku wymagałoby tyle czasu, że rozpoczynając lot z Trytona „Tantra” mogłaby minąć Słońce i oddalić się odeń na ogromną odległość.
Aby nie tracić drogocennego anamezonu i nie obciążać statków zbyt skomplikowaną aparaturą, wewnątrz systemu latano na statkach planetarnych o napędzie jonowym. Ich szybkość nie przekraczała ośmiuset tysięcy kilometrów na godzinę dla planet wewnętrznych, dwu i pół miliona dla najbardziej oddalonych, zewnętrznych. Zazwyczaj droga od Neptuna do Ziemi trwała od dwu i pół do trzech miesięcy.
Tryton to bardzo duży satelita, niewiele niniejszy od trzeciego i czwartego satelity Jowisza — Ganimeda i Kalisto — i od Merkurego, posiada on cienką warstwę atmosfery złożoną głównie z azotu i kwasu węglowego.
„Tantra” wylądowała we wskazanym miejscu, na biegunie Trytona, z dala od szerokich kopuł budynku stacji. Na stoku płaskowzgórza, obok urwiska, gdzie było pełno podziemnych pomieszczeń, połyskiwał szybami gmach sanatorium. Tu astronauci mieli spędzić pięciotygodniowy okres kwarantanny w całkowitej izolacji. Przez ten czas wytrawni lekarze dokładnie zbadają, czy nie ulegli jakiejś infekcji. Niebezpieczeństwo było zbyt wielkie, by je lekceważyć. Badaniom takim były poddawane wszystkie załogi statków kosmicznych, które lądowały na jakiejkolwiek planecie, choćby nawet niezamieszkanej. Sam statek także skrzętnie badali naukowcy zatrudnieni w sanatorium. Dla planet zbadanych, jak Wenus, Mars i niektóre planetoidy, kwarantannę odbywano na ich stacjach miejscowych.
Pobyt w sanatorium znosili astronauci lżej niż na statku. Czekały ich tam laboratoria, sale koncertowe, kąpiele kombinowane z elektryczności, muzyki, wody i wibracji falowych, codzienne spacery w lekkich skafandrach po górach i okolicach sanatorium. Mieli również łączność z planetą macierzystą, co prawda nie zawsze regularną, ale przecież wystarczało zaledwie pięciu godzin, by wysłane stąd komunikaty dotarły na Ziemię.
Silikolowy sarkofag Nizy przeniesiono do sanatorium zachowując wszelkie środki ostrożności. Erg Noor i biolog Eon Tal opuścili „Tantrę” ostatni. Stąpali lekko mimo balastów, założonych po to, by nie wykonywać nagłych skoków wskutek małej siły ciążenia na tej planecie.
Zgasły reflektory świecące dokoła lądowiska. Tryton wychodził na oświetloną przez Słońce stronę Neptuna. I chociaż światło odbite przez Neptuna było szarawe i blade, jednak olbrzymie zwierciadło ogromnej planety znajdującej się zaledwie w odległości trzystu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów od Trytona rozpraszało mrok, tworząc na satelicie jasną szarówkę, podobną do wiosennej szarej godziny na wysokich szerokościach Ziemi.
Tryton obiegał dookoła Neptuna w kierunku przeciwnym do obrotu swej planety, ze wschodu na zachód, w ciągu prawie sześciu <rob ziemskich i jego „okresy dzienne” trwały około siedemdziesięciu godzin. Przez ten czas Neptun obracał się cztery razy dokoła osi i cień satelity biegł po powierzchni mglistego dysku.
Erg Noor i biolog dostrzegli prawie jednocześnie niewielki statek stojący przy skraju płaskowzgórza. Nie był to statek kosmiczny o wydętej części tylnej i z wysokimi grzebieniami równowagi. Sądząc z bardzo ostrej części przedniej i z wąskości kadłuba, musiał to być statek planetarny, ale od znanych konturów takich statków różnił go gruby pierścień na rufie i długa, wrzecionowata nadbudówka na górze.
— Tutaj, na terytorium kwarantanny jeszcze jeden statek? — wyraził zdziwienie Eon. — Czyżby Rada zmieniła swoje zwyczaje?…
— Zapewne nie chcą wysyłać nowych wypraw, póki nie wrócą poprzednie — powiedział Erg Noor. — Myśmy dotrzymali naszych terminów, ale komunikat, który mieliśmy nadać z Zirdy, spóźnił snę o dwa lata.
— Może to wyprawa na Neptuna? — wyraził przypuszczenie biolog.
Odbyli dwukilometrową drogę do sanatorium i weszli na szeroki taras wyłożony czerwonym bazaltem. Na czarnym niebie najjaskrawiej świecił wśród gwiazd malutki dysk Słońca widoczny doskonale z bieguna Satelity obracającego się powolutku dokoła swej osi. Okrutny, stusiedemdziesięciostopniowy mróz dawał się odczuwać poprzez ogrzewający skafander tak, jak zwykły chłód ziemskiej zimy polarnej. Grube płaty śniegowe powstałe z zamarzniętego amoniaku lub dwutlenku węgla padały z góry w nieruchomej atmosferze, nadając całej okolicy pozór ciszy.