Astronawigator nie zmieniał kursu, była to bowiem praca wymagająca wielkiego wysiłku i precyzji. Posługując się silnikami planetarnymi hamował statek, jakkolwiek stawał się widoczny błąd polegający na wyznaczeniu trasy poprzez nie znaną masę materii.
— Pole ciążenia jest wielkie — zauważyła Ingrida półgłosem.
— Należy jeszcze zmniejszyć szybkość, by móc skręcić! — zawołał astronawigator. — Ale jak potem przyspieszymy lot?… — W słowach Pela Lina wyczuwało się zgubny brak zdecydowania.
— Przeszliśmy już zewnętrzną strefę zakłóceniową — powiedziała Ingrida — a grawitacja nagle i szybko wzrasta.
Rozległy się częstotliwe, metaliczne uderzenia — to podjęły pracę automatycznie włączone motory planetarne. Tak zareagowała kierująca statkiem maszyna elektronowa na rozpoznane przez siebie wielkie skupienie materii. „Tantrę” opanowała chwiejba. Chociaż szybkość gwałtownie się zmniejszała, astronauci zaczynali tracić przytomność. Ingrida padła na kolana. Kay Ber odczuwał bezmyślny, zwierzęcy strach i dziecięcą bezradność. Pel Lin siedział w swoim fotelu i starał się bezskutecznie unieść ciążącą jak ołów głowę.
Uderzenia silników stały się częstsze i przeszły w nieprzerwany, ciągły grzmot. Mózg elektronowy statku walczył dalej w zastępstwie swoich półprzytomnych gospodarzy jak umiał: potężnie, ale w sposób ograniczony, gdyż nie mógł przewidzieć skomplikowanych następstw ani znaleźć wyjścia z wyjątkowej sytuacji.
Chwiejba „Tantry” osłabła. Strzałki, wskazujące stan zasobu jonowych ładunków, przesunęły się szybko w dół. Odzyskawszy przytomność Pel Lin zrozumiał, że dziwny wzrost siły przyciągania postępuje tak szybko, iż należy przy pomocy środków alarmowych zatrzymać statek i zmienić kurs.
Przesunął uchwyt silników anamezonowych. Cztery wysokie cylindry azotku boru, widoczne przez specjalne wcięcie wziernikowe pulpitu, zaświeciły od wewnątrz. Jaskrawozielony płomień zapłonął w nich jak błyskawica, następnie zaczai się sączyć i wirować w czterech spiralach. Tam, w przedniej części statku, silne pole magnetyczne osłoniło ścianki masek silników chroniąc je przed natychmiastowym zniszczeniem.
Astronawigator przesunął uchwyt dalej. Poprzez zieloną ściankę sztormową był teraz widoczny promień kierunkowy — szarawy potok cząstek „K” ”. Jeszcze jeden ruch i wzdłuż szarego promienia zapłonęła oślepiająca, fioletowa błyskawica — sygnał, że oto anamezon rozpoczyna swoją gwałtowną emanację. Cały korpus statku zareagował prawie niedosłyszalną, trudną do zniesienia wibracją o niezmiernie wysokiej częstotliwości…
Erg Noor po spożyciu koniecznej dawki pożywienia leżał w półśnie, poddając się niezwykle przyjemnym zabiegom elektromasażu systemu nerwowego… Zasłona znieczulenia spowijająca dotąd ciało i mózg z wolna opadała. Budząca melodia brzmiała w tonacji durowej, w rytmie o narastającej szybkości…
Wtem do jego świadomości dotarły jakieś złowieszcze dźwięki, gasząc radość przebudzenia z dziewięćdziesięciogodzinnego snu. Erg Noor uprzytomnił sobie, że jest szefem wyprawy i rozpaczliwym wysiłkiem woli otrząsnął się z pomroki. Wreszcie pojął, że statek kosmiczny zwalnia biegu na skutek gwałtownego działania hamulców anamezonowych. A więc musiało się coś przydarzyć! Usiłował wstać. Ale nogi odmówiły posłuszeństwa i Noor runął na podłogę swojej kabiny. Po niejakim czasie udało mu się doczołgać do drzwi i otworzyć je. Senne otumanienie utrudniało pracę myśli. W końcu stanął na czworakach i wtoczył się do centralnej sterowni.
Wpatrzeni w ekrany i tarcze wskaźnikowe, astronauci obejrzeli się ze strachem i skoczyli ku szefowi. Nie mając siły wstać, mówił z wysiłkiem:
— Czołowe ekrany… przełączcie na podczerwień… wyłączcie silniki…
Borazonowe cylindry wygasły jednocześnie z wibracją korpusu statku. Na prawym ekranie czołowym ukazała się ogromna gwiazda, świecąca mglistym, czerwonobrunatnym światłem. Wszyscy zdrętwieli nie odrywając oczu od olbrzymiego dysku, który się wyłonił z ciemności.
— Jakiż ze mnie głupiec! — wykrzyknął z goryczą Pal Lin. — Byłem przekonany, że jesteśmy w okolicy ciemnego obłoku! A te przecież…
— Gwiazda żelazna! — ze zgrozą wykrzyknęła Ingrida Ditra. Erg Noor trzymając się oparcia fotela wstał z podłogi. Jego zazwyczaj blada twarz przybrała odcień sinawy, ale oczy błyszczały jak zwykle.
— Tak, to gwiazda żelazna, postrach astronautów — powiedział wolno.
Nikt się jej nie spodziewał w tym rejonie i spojrzenia wszystkich skierowały się na niego ze strachem i jednocześnie nadzieją.
— Myślałem, że to obłok — wyrzekł Pel Lin tonem winowajcy.
— Ciemny obłok o takiej sile przyciągania zawierałby stałe, względnie wielkie cząstki i „Tantra” nie istniałaby już teraz. Nieprawdopodobieństwiem jest uniknąć zderzenia w takim roju — surowo i cicho powiedział Erg Noor.
— Ależ były gwałtowne zmiany natężenia pola, i jakieś zaburzenia. Czyż to nie jaskrawy wskaźnik obłoku?
— Albo wskaźnik tego, że gwiazda ma planetę i może niejedną… Astronawigator zagryzł wargi do krwi. Noor kiwnął głową dodając obecnym otuchy i sam nacisnął guzik budzenia.
— Dawać szybko raport obserwacji! Obliczymy izograwy! Statek znów się zachwiał. Na ekranie mignęło coś przeraźliwie wielkiego, przemknęło do tyłu i znikło…
— A oto i odpowiedź… Wyprzedziliśmy planetę. Szybciej, szybciej do pracy! — Spojrzenie Erga Noora spoczęło na licznikach paliwa. Wpił się palcami w oparcie fotela, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.
2. Epsilon Tukana
Cichy, szklisty brzęk zrodził się na stole z jednoczesnym zapaleniem się pomarańczowych i niebieskich światełek. Na przezroczystym przepierzeniu zaiskrzyły się kolorowe refleksy. Kierownik stacji kosmicznych Wielkiego Pierścienia Dar Wiatr śledził w dalszym ciągu światło Drogi Spiralnej. Jej gigantyczny pałąk wyrastał w górę ogromnym garbem, kreśląc wzdłuż morskiego wybrzeża matowożółtą pręgę odbicia. Nie odrywając od niej wzroku Dar Wiatr wyciągnął rękę i przesunął dźwigienkę na R.
Rozmyślań swoich jednak nie przerwał. Dziś w życiu tego człowieka nastąpić miała wielka zmiana. Rano z zamieszkanego pasa południowej półkuli przybył jego następca, Mven Mas, wybrany przez Radę Astronautyczną. Ostatnią akcję w obwodzie Pierścienia wykonają razem, a potem… Właśnie to „potem” jeszcze nie było zdecydowane. Dar Wiatr pełnił swoje obowiązki przez sześć lat. Wymagały one niewiarygodnego napięcia. Zmobilizował ludzi o wybitnych zdolnościach, wyróżniających się doskonałą pamięcią i szeroką wiedzą encyklopedyczną. Kiedy uporczywie zaczęło go opanowywać zobojętnienie do pracy i życia, charakterystyczne dla jednego z najcięższych schorzeń ludzkich, Evda Nal, sławny psychiatra, dokładnie go zbadała. Wypróbowany, stary sposób: muzyka molowych akordów w kabinie błękitnych snów poddanej działaniu uspokajających fal — nie odniósł skutku. Pozostawała więc tylko zmiana trybu życia i leczenie pracą fizyczną tam, gdzie jeszcze była stosowana.
Jego najmilsza przyjaciółka, historyk Veda Kong, zaproponowała mu u siebie pracę kopacza. Przy archeologicznych pracach wykopaliskowych maszyny nie mogły wykonywać całości robót. Etap końcowy wymagał pracy rąk ludzkich. Wprawdzie ochotników nie brakowało, ale Veda obiecywała mu długą podróż do okręgu prastarych stepów i życie w bezpośrednim kontakcie z przyrodą.