Ekran zgasł. Dar Wiatr przymknął drzwi i skierował się w głąb, by powitać swego następcę. Mven Mas wszedł szerokim krokiem. Rysy twarzy i ciemnobrązowa barwa gładkiej i lśniącej skóry świadczyły o murzyńskim pochodzeniu. Z potężnych ramion spływał ciężkimi fałdami biały płaszcz. Mven Mas uścisnął obie dłonie Dara Wiatra w swoich mocnych, szczupłych rękach. Obaj byli wysokiego wzrostu. Wiatr, który pochodził z rosyjskiego ludu, wydawał się masywniejszy od smukłego Afrykańczyka.
— Wydaje mi się, że dziś zajdzie coś ważnego — zaczął Mven Mas z tą ufną prostotą, jaka cechowała ludzi ery Wielkiego Pierścienia.
Dar Wiatr wzruszył ramionami.
— Coś ważnego nastąpi dla wszystkich trojga. Ja przekażę moją pracę, pan ją podejmie, a Veda Kong po raz pierwszy przemówi do wszechświata.
— Jest bardzo piękna? — odezwał się Mven Mas na pół pytająco, na pół twierdząco.
— Zobaczy pan. Zresztą, w komunikatach dzisiejszych nie ma nic szczególnego. Veda wygłosi odczyt dla planety KRZ 664456 + ESz 3252.
Mven Mas dokonał w pamięci zadziwiająco szybkiego obliczenia:
— Gwiazdozbiór Jednorożca, Gwiazda Ross 614, system planetarny znany od niepamiętnych czasów, ale jak dotąd ich mieszkańcy nie wykazali się niczym. Lubię starodawne słowa i nazwy — dodał Mven, a w jego głosie zabrzmiała ledwo dosłyszalna nuta przeprosin.
Dar Wiatr pomyślał, że Rada umie dobierać właściwych ludzi. Głośno zaś rzekł:
— Będzie więc panu dobrze z Juniusem Antem, który kieruje elektronowymi mechanizmami pamięciowymi. Sam siebie mianował kierownikiem wydziału lamp pamięci. Określenie to, oczywiście, pochodzi nie od lampki, ubogiego kaganka starożytności, lecz od pierwszych elektronowych przyrządów w szklanych, niezdarnych kloszach z wypompowanym powietrzem, które przypominały ówczesne żarówki elektryczne.
Mven Mas roześmiał się tak poczciwie i szczerze, że Dar Wiatr poczuł sympatię do tego człowieka.
— Lampy pamięci! Nasze sieci pamięciowe, korytarze ciągnące się całymi kilometrami, złożone z miliardów elementów-komórek! — Ale, ale ja tu puszczam wodze swoim uczuciom, a nie dowiedziałem się bardzo ważnej rzeczy. Kiedy przemówiła Ross 614?
— Pięćdziesiąt dwa lata temu. Zdołali już opanować język Wielkiego Pierścienia. Odległość do nich wynosi zaledwie cztery parseki. Odczyt Vedy odbiorą więc za trzynaście lat.
— A potem?
— Po odczycie odbiór. Od naszych przyjaciół otrzymamy zapewne jakieś wiadomości z Pierścienia.
— Przez sześćdziesiątą pierwszą Łabędzia?
— Oczywiście. Albo przez sto siódmą Wężownika, żeby się posłużyć waszą dawną terminologią.
Wszedł mężczyzna w srebrzystej szacie, jaką nosili członkowie Rady Astronautycznej, i pomocnik Dara Wiatra. Niewysoki, ruchliwy, o garbatym nosie, miał ciemne jak wiśnie oczy, których spojrzenie budziło sympatię. Przybyły pogłaskał się dłonią po okrągłej czaszce.
— Jestem Junius Ant — wymienił swoje nazwisko donośnym głosem, zwracając się do Mvena Masa.
Mven przywitał go z szacunkiem. Kierownicy mechanizmów pamięciowych przewyższali wszystkich swoją wiedzą. Oni to decydowali, co z otrzymanych komunikatów należało uwieczniać w pamięci, a co skierowywać na drogę powszechnej informacji lub do pałaców twórczości.
— Jeszcze jeden z brevanów — powiedział Junius Ant ściskając dłoń swego kierownika.
— Co takiego? — nie zrozumiał Mven Mas.
— Mój wymysł. To słowo pochodzi z łaciny. Tak przezwałem wszystkich żyjących krócej pracowników stacji kosmicznych, lotników floty międzygwiezdnej, techników tych zakładów, które produkują silniki dla statków kosmicznych. Do tej grupy oczywiście należymy także my obaj. Wszyscy żyjemy nie więcej niż połowę normalnego wieku. Cóż robić, za to przynajmniej żyje się ciekawie! Gdzie Veda?
— Wkrótce tutaj będzie — odpowiedział Dar Wiatr.
Jego słowa zagłuszyły zatrważające akordy, które zabrzmiały tuż po dźwięcznym uderzeniu galaktycznego chronometru.
— Sygnał ostrzegawczy dla całej Ziemi. Dla wszystkich stacji energetycznych, wszystkich fabryk, transportu i radiostacji. Po upływie pół godziny należy przerwać przypływ energii elektrycznej i zgromadzić w kondensatorach o dużej pojemności, by można było przebić atmosferę za pośrednictwem kanału promieniowania kierunkowego. Nasz proces nadawczy pochłania czterdzieści trzy procent energii ziemskiej. Odbiór, jedynie dla utrzymania kanału, osiem procent — wyjaśnił Dar Wiatr.
— Właśnie tak to sobie wyobrażałem — kiwnął głową Mven Mas.
Nagle w jego oczach o skupionym wyrazie zapłonął zachwyt. Dar Wiatr rozejrzał się. Dotąd nie zauważona przez nich, obok świecącej się, przezroczystej kolumny, stała Veda Kong. Na występ przywdziała jeden ze swoich najpiękniejszych strojów, najbardziej podnoszący kobiecą urodę, noszony tysiące lat temu w dobie kultury kreteńskiej.
Wielki węzeł popielatych włosów spiętrzonych wysoko nad karkiem zdawał się nie obciążać silnej i smukłej szyi. Ramiona miała obnażone, a piersi opięte stanikiem z błękitnej tkaniny. Szeroka i krótka niebieska spódnica haftowana w srebrne kwiaty nie osłaniała opalonych nóg w pantofelkach wiśniowej barwy. Na tle delikatnej karnacji płonęły faanty z planety Wenus — duże, podobne do rubinów kamienie wprawione z zamierzonym prymitywizmem w złoty łańcuch.
Mven Mas, który po raz pierwszy widział Vedę, przyglądał się jej z nie ukrywanym zachwytem.
Veda spojrzała z niepokojem na Dara Wiatra.
— Dobrze — odrzekł na jej nieme pytanie.
— Występowałam już wielokrotnie, ale nigdy w ten sposób — rzekła Veda Kong.
— Rada postępuje zgodnie ze zwyczajem. Komunikaty dla różnych planet zawsze wygłaszały piękne kobiety. Świadczy to o poczuciu piękna mieszkańców naszego świata i w ogóle ma swoją wymowę — kontynuował Dar Wiatr.
— Rada nie mogła uczynić lepszego wyboru! — zawołał Mven Mas. Veda spojrzała na Afrykańczyka przenikliwie.
— Pan jest samotny? — zapytała cicho, a otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, roześmiała się.
— Pan, zdaje się, ma mi coś do powiedzenia — zwróciła się do Dara Wiatra.
Przyjaciele wyszli na szeroki, mający kształt pierścienia taras i Veda z rozkoszą poddała twarz powiewowi świeżego morskiego wiatru.
Kierownik stacji kosmicznej opowiedział o swoim zamiarze udania się na teren wykopalisk i o wahaniach w wyborze pomiędzy trzydziestą ósmą wyprawą kosmiczną, antarktycznymi kopalniami podwodnymi i archeologią.
— O nie, byle tylko nie astronautyka! — wykrzyknęła Veda i Dar Wiatr zrozumiał, że popełnił nietakt. Zaaferowany osobistymi przeżyciami boleśnie dotknął nie zagojonego miejsca w duszy Vedy.
Wybrnięcie z przykrej sytuacji ułatwiły mu zatrważające akordy, jakie się rozległy w pobliżu tarasu.
— Już czas, za pół godziny musimy się połączyć z Pierścieniem! — Dar Wiatr ostrożnie ujął rękę Vedy. Zjechali ruchomymi schodami do głębokiego podziemia, do wyciosanej w skale komnaty.
Matowe płaszczyzny jej czarnych ścian wyglądały jak aksamitne. Przecinały je wyraźne linie kryształowych pasemek. Złociste, zielone, błękitne i pomarańczowe płomyki słabo oświetlały skale, znaki i cyfry. Szmaragdowe ostrza wskazówek drżały na czarnych półkolach, jak gdyby wszystkie te szerokie ściany przeżywały trwożne, napięte oczekiwanie.
Pośrodku stało kilka foteli i duży, hebanowy stół, częściowo wsunięty w ogromny, mieniący się diamentowymi refleksami, półkolisty ekran ujęty w masywną, złotą ramę.
Dar Wiatr znakiem ręki przywołał do siebie Mvena Masa, wskazawszy pozostałym czarne, wysokie fotele. Mven Mas zbliżył się ostrożnie, na palcach, jak niegdyś jego przodkowie skradali się w sawannach do wielkich, drapieżnych zwierząt. Afrykańczyk wstrzymał oddech. Oto za chwilę w niedostępnej piwnicy kamiennej otworzy się okno na niezmierzone przestworza kosmosu i ludzie połączą się myślami ze swymi braćmi zamieszkującymi inne światy. Przedstawicielami ludzkości ziemskiej wobec wszechświata są teraz oni — ich pięcioro. Ale od dnia jutrzejszego on, Mven Mas, będzie kierował tą łącznością. Jemu zostaną powierzone wszystkie dźwignie o najwyższej mocy. Lekki dreszcz przebiegł przez plecy Afrykańczyka. Teraz dopiero zdał sobie dokładnie sprawę z tego, jak wielkie brzemię odpowiedzialności spadło mu na barki, z chwilą gdy wyraził zgodę na propozycję Rady. I kiedy spojrzał na Dara Wiatra, który bez pośpiechu manipulował uchwytami, w jego oczach błysnęło coś podobnego do tego zachwytu, z jakim patrzył na swego szefa jego młody pomocnik.