Erg Noor obrócił się i ruszył ku statkowi. „Działo” wysunięto do przodu. Stojący przy nim inżynier mechanik co dziesięć minut włączał strumień ognia omiatając nim całe półkole aż do krawędzi dysku. Robot uniósł frez nad grzebieniem drugiej pętli zewnętrznej walca, który tu sięgał piersi automatu.
Rozgłośny huk przeniknął nawet przez grubą powłokę skafandrów ochronnych. Na powierzchni malachitowej warstwy powstały wężowate pęknięcia. Twarda masa odpadała uderzając o metalowe żebrowanie robota. Boczne ruchy frezu oddzieliły całą płytę warstwy, obnażając ziarnistą powierzchnię o jaskrawobłękitnej barwie, przyjemnej dla oka nawet w świetle reflektora. Kay Ber nakreślił kwadrat takiej wielkości, aby mógł się w nim zmieścić człowiek w skafandrze, po czym zmusił robota do dokonania cięcia w błękitnym metalu. Frez nie przebił jednak całej grubości powłoki. Poruszając nim ciągle, robot nakreślił drugą linię. Cięcie w metalu przekroczyło głębokość metra. Kiedy mechaniczny pomocnik człowieka wyznaczał trzeci bok kwadratu, rozcięte płaty zaczęły odstawać i skręcać się na zewnątrz.
— Ostrożnie! Wszyscy do tyłu! Padnij! — krzyknął w mikrofon Erg Noor wyłączając robota i odskakując również.
Gruby kawał metalu zwinął się nagle jak pokrywka puszki od konserw. Z otworu wytrysnął strumień jaskrawego, tęczowego ognia. Błękitny metal stopił się momentalnie i zakrył przecięty otwór. Z potężnego robota pozostał jedynie zwał stopionego metalu, z którego żałośnie sterczały krótkie nogi. Erg Noor i Kay Ber ocaleli jedynie dzięki wdzianym zawczasu skafandrom. Wybuch odrzucił astronautów daleko od dziwnego statku, wywrócił „działo” i zerwał przewody wysokiego napięcia.
Gdy oprzytomnieli po wstrząsie, zrozumieli, że są bezbronni. Na. szczęście leżeli w zasięgu światła reflektora. Nikt nie doznał poważnych obrażeń, ale Erg Noor postanowił położyć koniec tej akcji. Porzuciwszy niepotrzebne narzędzia, kable i reflektor, badacze załadowali się na nie uszkodzony wózek i z pośpiechem rejterowali do własnego statku.
Jeśli próba otwarcia statku nie zakończyła się katastrofą, należy to zawdzięczać szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Druga próba mogła się skończyć tragicznie. A Niza? Co się dzieje z najmilszym astronawigatorem?… Erg Noor miał nadzieję, że skafander osłabił zabójczą moc czarnego krzyża. Przecież biologa nie uśmierciło dotknięcie czarnej meduzy. Ale tu, z dala od potężnych instytutów leczniczych Ziemi, czy będą w stanie przeciwdziałać sile nieznanej broni?…
W komorze przejściowej Kay Ber zbliżył się do Erga i wskazał mu lewy naramiennik. Noor spojrzał na lustra w komorze przejściowej, w których każdy powracający z nieznanej planety musiał się przejrzeć. Cienka listwa cyrkonowo-tytanowego naramiennika była rozpruta. Z poszarpanej bruzdy sterczał kawałek jasnobłękitnego metalu, wbity w podszewkę izolacyjną, ale nie sięgający wewnętrznej warstwy skafandra. Z trudem udało się wydobyć odłamek zagadkowego metalu, który zostanie dostarczony na Ziemię.
Erg Noor, uwolniwszy się od skafandra, wyczerpany dławiącym ciężarem straszliwej planety, wgramolił się wreszcie do wnętrza własnego statku.
Członkowie załogi oczekiwali go z niecierpliwością. Katastrofę przy dysku obserwowano przez stereowizofony, tak że nie było potrzeby wypytywać o wyniki wyprawy.
4. Rzeka czasu
Veda Kong i Dar Wiatr stali na małej okrągłej platformie śmigłowego śrubowca, wolno płynącego ponad nie kończącym się stepem. Pod działaniem lekkiego wietrzyka gęste, kwitnące trawy kołysały się szerokimi falami. Daleko na lewo widniało stado czarno-białego bydła, potomków zwierząt stanowiących skrzyżowanie jaków, krów i bawołów.
Wokoło wznosiły się niewysokie wzgórza i płynęły wolno rzeki o szerokich dolinach. Spokojem i swobodą przestrzeni tchnęło z tego płaskiego wycinka kory ziemskiej, noszącego niegdyś nazwę Niziny Zachodnio-Syberyjskiej.
Dar Wiatr patrzył na ziemię, na której kiedyś rozciągały się ponure bagniska lub wyrastały rzadkie i cherlawe lasy syberyjskiej Północy. Przypomniał sobie obraz dawnego mistrza, który w dzieciństwie wywarł na nim niezapomniane wrażenie.
Nad brzegiem rzeki, tworzącej w tym miejscu zakręt, stała szara ze starości cerkiew, zwrócona ku nadrzecznym polom i łąkom. Cienki krzyż na kopule czerniał pod kłębowiskiem niskich ciężkich chmur. Na maleńkim cmentarzu przy cerkwi gromadka brzóz i wierzb płaczących chyliła pod wiatrem postrzępione wierzchołki. Nisko zwisające gałęzie prawie dotykały na pół zbutwiałych krzyży obalonych przez burze i czas wśród świeżej, mokrej trawy. Za rzeką piętrzyły się ogromne, szarofioletowe obłoki. Woda i wszystko dokoła połyskiwało bezlitośnie chłodnym blaskiem. Siąpił dokuczliwy jesienny deszcz, typowy dla tych zimnych i nieprzytulnych okolic północnych. Cała gama sinawo-zielonoszarych barw obrazu mówiła o wielkich obszarach nieurodzajnej ziemi, na której człowiekowi żyje się trudno, chłodno i głodno, gdzie tak bardzo daje się odczuć jego osamotnienie, charakterystyczne dla dawnych czasów ludzkiego nierozumu.
Widziany w muzeum, w głębi przejrzystego, ochronnego pancerza, odnowiony i naświetlony niewidzialnymi promieniami, obraz ten wydawał się Darowi Wiatrowi oknem otwartym na daleką przeszłość.
Dar Wiatr bez słowa spojrzał na Vedę. Młoda kobieta trzymała rękę na poręczy śrubowca. Myślała o czymś w skupieniu, patrząc na chylące się pod wiatrem trawy. Stokłosy kołysały się szerokimi, srebrnymi falami. Wolno płynęła ponad stepem okrągła platforma śrubowca. Zrywały się upalne podmuchy, rozwiewały włosy i suknię Vedy, dyszały skwarem w oczy Dara Wiatra. Ale automatyczny przyrząd wyrównujący działał szybciej niż myśl i latająca platforma tylko drgała i cokolwiek się chwiała.
Dar Wiatr pochylił się nad ramką kursografu. Pasemko mapy przesuwało się szybko, odbijało ich własny ruch — można było pomyśleć, że chyba wysunęli się nieco za daleko na północ. Od dawna przekroczyli sześćdziesiąty równoleżnik, przelecieli nad miejscem, gdzie Ob łączy się z Irtyszem, i zbliżali się do wzniesień zwanych Syberyjskimi Zwaliskami.
W ciągu czterech miesięcy prac wykopaliskowych, prowadzonych na starożytnych kurhanach ałtajskiego podgórza, badacze zdążyli się już przyzwyczaić do gorących stepów. W czasach, ku którym się cofnęli, tylko nieliczne gromadki uzbrojonych jeźdźców z rzadka przemierzały te bezkresne pustkowia.
Veda odwróciła się i w milczeniu wskazała ręką w przód. Tam,» w strugach nagrzanego powietrza, pływała jakby ciemna wyspa oderwana od podłoża. Po kilku minutach śrubowiec zbliżył się do niewielkiego wzgórka, prawdopodobnie hałdy dawnej sztolni. Nic nie pozostało z urządzeń starej kopalni, jedynie ten wzgórek zarosły krzewami dzikiej wiśni.
Latająca platforma gwałtownie się przechyliła.
Dar Wiatr przytrzymał Vedę i skoczył z nią na podniesiony brzeg (platforemki. Śrubowiec wyrównał lot na drobną cząstkę sekundy po to, by natychmiast runąć na płask w dół. Zadziałały amortyzatory i odrzut cisnął Vedę i Dara Wiatra na zbocze pagórka, wprost w gęstwę kolczastych zarośli. Po chwilowym milczeniu wśród stepowej ciszy zabrzmiał niski, gardłowy śmiech Vedy. Dar Wiatr wyobraził sobie własną podrapaną twarz i zawtórował Vedzie ciesząc się, że nic jej się nie stało i że wypadek skończył się szczęśliwie.
— Nic dziwnego, że loty śrubowcem wyżej niż na osiem metrów są zakazane — powiedziała Veda Kong. — Teraz rozumiem…
— Jak tylko się coś zepsuje, aparat momentalnie spada, a wtedy jedyna nadzieja w amortyzatorach. Trudna rada, taka jest cena lekkości i małych rozmiarów. Być może będziemy musieli ponosić koszty wszystkich pomyślnych lotów — dodał Dar Wiatr z udaną obojętnością.
— Mianowicie? — Veda spoważniała.
— Przyrządy statyczne funkcjonują bez zarzutu, stąd wniosek, że mechanizm aparatu jest bardzo skomplikowany. Lękam się, że aby się w nim rozeznać, będę potrzebował wiele czasu. Musimy się stąd wydostać sposobem stosowanym przez naszych przodków…