Serce ścisnęło mu się wielkim żalem; czuł, że staje się zupełnie bezradny. Zwarł splecione palce usiłując przekazać Nizie swoje myśli, namiętny zew ku życiu i szczęściu. Ale dziewczyna o rudych kędziorach leżała bez ruchu jak posąg z różowego marmuru.
Lekarka Luma Lasvi weszła cicho do kabiny szpitalnej i wyczuła czyjąś obecność. Uchyliwszy ostrożnie zasłony, zobaczyła klęczącego szefa. Nie po raz pierwszy go tutaj widziała i zawsze mu gorąco współczuła. Erg Noor podniósł się zachmurzony. Luma szybko podeszła do niego i wyszeptała:
— Muszę z panem pomówić.
Erg Noor skinął głową i mrużąc oczy od światła, wyszedł do drugiego pomieszczenia. Nie usiadł na wskazanym mu przez Lumę krześle i stojąc oparł się o ściankę emanatora mającego kształt grzyba. Luma stała przed nim wyprostowana, aby się wydać wyższą i pełną powagi, jak tego wymagał temat rozmowy. Spojrzenie Noora skłoniło ją do przerwania tych przygotowawczych czynności.
— Pan wie — zaczęła niepewnie — że neurologia współczesna wykryła istotę powstawania emocji, zarówno w sferze świadomości, jak i podświadomości. Na podświadomość działają leki hamujące poprzez płaty mózgowe, które zawiadują chemiczną regulacją organizmu, a więc i systemu nerwowego.
Erg Noor uniósł brwi. Luma Lasyi zrozumiała, że mówi niejasno i rozwlekle.
— Chcę powiedzieć, że medycyna dysponuje możliwościami oddziaływania na te ośrodki mózgowe, które zawiadują naszymi afektami. Mogłabym…
— Pani myśli o przeciwdziałaniu mojej miłości, aby mnie uwolnić od cierpienia?
Luma Lasvi pochyliła głowę.
Erg Noor uczynił gest sprzeciwu.
— Nie zrezygnuję ze swego uczucia, choćbym miał nie wiem jak cierpieć. Cierpienie, jeżeli nie przekracza naszych sił, wiedzie ku zrozumieniu, a zrozumienie — ku miłości. Pani jest bardzo dobra, Lumo, ale… nie trzeba.
To powiedziawszy Erg Noor zniknął za drzwiami.
Z pośpiechem, jak gdyby w czasie alarmu, inżynierowie i mechanicy montowali w centralnej sterowni i w bibliotece-laboratorium ekrany TWF łączności ziemskiej. Statek wszedł w sferę, gdzie stawał się możliwy odbiór rozproszonych przez atmosferę fal radiowych sieci kosmicznej Ziemi.
Odgłosy, dźwięki, kształty i barwy macierzystej planety dodawały astronautom otuchy, wystawiając jednocześnie na próbę ich cierpliwość — długie trwanie podróży kosmicznej stawało się nie do zniesienia.
Statek wywoływał sztucznego satelitę 57 na zwykłej fali dalekich rejsów kosmicznych. Co godzina oczekiwano z napięciem odzewu z tej potężnej nadawczo-odbiorczej stacji, łączącej Ziemię z kosmosem.
Wreszcie wołanie statku dotarło do Ziemi.
Cała załoga czuwała nie porzucając stanowisk przy odbiornikach. Powrót do życia po trzynastu ziemskich, a dziewięciu względnych latach rozłąki z Ziemią! Astronauci z nienasyconą łapczywością wchłaniali komunikaty ziemskie i w granicach sieci światowej omawiali ważne zagadnienia.
Tak właśnie przypadkowo złowiona propozycja gleboznawcy Heba Ura wywołała sześciotygodniową dyskusję i skłoniła uczonych do przeprowadzenia skomplikowanych obliczeń.
„Propozycja Heba Ura — dyskutujcie” — grzmiał głos Ziemi. „Ktokolwiek myślał i pracował w tym kierunku, ktokolwiek doszedł do podobnych lub przeciwnych wniosków — niech się wypowiada”.
Radośnie brzmiała dla astronautów ta zwykła formuła wezwania do szerokiej dyskusji. Heb Ur przedstawił Radzie Astronautycznej projekt systematycznego przebadania dostępnych planet błękitnych i zielonych gwiazd. Wedle jego mniemania są to światy o szczególnie potężnych promieniowaniach, które mogłyby się stać chemicznymi bodźcami walki z entropią, czyli walki o życie określonych minerałów, bezwładnych w warunkach ziemskich. Specjalne formy tego życia mogłyby się zaktywizować w minerałach znacznie cięższych od głazów w wysokich temperaturach i pod działaniem promieniowania gwiazd wyższych klas widmowych. Heb Ur uważał, że niepowodzenie wyprawy na Syriusza było do przewidzenia, jako że ta szybko obracająca się gwiazda była podwójna i nie posiadała potężnego pola magnetycznego.
Nikt nie obalił twierdzenia Heba Ura głoszącego, iż gwiazdy podwójne nie były zdolne do wytwarzania systemów planetarnych, ale jego propozycja wywołała reakcję załogi „Tantry”.
Astronomowie wyprawy z Ergiem Noorem na czele ułożyli komunikat i wysłali jako pierwszą opinię pierwszych ludzi, którzy widzieli Vegę na filmie nakręconym przez załogę „Żagla”.
I oto ludzie Ziemi usłyszeli z zachwytem głos ze zbliżającego się statku kosmicznego:
„Tantra” wypowiada się przeciwko projektowi wysłania wyprawy. Błękitne gwiazdy wydzielają rzeczywiście taką ogromną ilość energii na jednostki powierzchni swoich planet, że starczy jej na ożywienie połączeń ciężkich. Ale każdy organizm żywy stanowi filtr i zaporę dla energii, przeciwdziałającą drugiemu prawu termodynamiki, czyli entropii, na skutek wytworzenia skomplikowanej struktury prostych cząsteczek mineralnych i gazowych. Taka struktura może powstać jedynie w toku procesów rozwojowych na ogromnej przestrzeni czasu — a więc przy długotrwałej stałości warunków fizycznych. A właśnie tej trwałej stałości nie ma na planetach gwiazd o wysokiej ciepłocie — burze i potężne promieniowania niszczą skomplikowane związki. Nic tam nie trwa długo i nie może trwać, mimo że minerały przybierają najbardziej odporną budowę krystaliczną o sześciennej siatce atomowej.
Zdaniem załogi „Tantry”, Heb Ur powtarza jednostronne poglądy starożytnych astronomów, którzy nie rozumieli dynamiki rozwoju planet. Każda planeta traci swoje substancje lekkie, unoszące się i rozpraszające w przestrzeni. Szczególnie wielka strata elementów lekkich następuje przy silnym nagrzewaniu i ciśnieniu promieniowym słońc błękitnych.
„Tantra” cytowała długi szereg przykładów i kończyła stwierdzeniem, że wzrost ciężaru ciał na planetach gwiazd błękitnych uniemożliwia kształtowanie się form żywych.
Satelita 57 przekazał wypowiedź polemiczną uczonych ze statku kosmicznego wprost do obserwatorium Rady.
Wreszcie nastąpiła chwila, której z taką niecierpliwością oczekiwali Ingrida Ditra i Kay Ber, jak zresztą wszyscy bez wyjątku członkowie wyprawy. „Tantra” zaczęła zwalniać szybkość podświetlną swego lotu, minęła pas lodowy systemu słonecznego i zbliżała się do stacji statków kosmicznych na. Trytonie. Taka szybkość już nie była potrzebna — stąd, ze sputnika Neptuna, „Tantra”, lecąc z prędkością dziewięciuset milionów kilometrów na godzinę, mogłaby osiągnąć Ziemię w ciągu niecałych pięciu godzin. Jednakże zatrzymanie rozpędzonego statku wymagałoby tyle czasu, że rozpoczynając lot z Trytona „Tantra” mogłaby minąć Słońce i oddalić się odeń na ogromną odległość.
Aby nie tracić drogocennego anamezonu i nie obciążać statków zbyt skomplikowaną aparaturą, wewnątrz systemu latano na statkach planetarnych o napędzie jonowym. Ich szybkość nie przekraczała ośmiuset tysięcy kilometrów na godzinę dla planet wewnętrznych, dwu i pół miliona dla najbardziej oddalonych, zewnętrznych. Zazwyczaj droga od Neptuna do Ziemi trwała od dwu i pół do trzech miesięcy.
Tryton to bardzo duży satelita, niewiele niniejszy od trzeciego i czwartego satelity Jowisza — Ganimeda i Kalisto — i od Merkurego, posiada on cienką warstwę atmosfery złożoną głównie z azotu i kwasu węglowego.
„Tantra” wylądowała we wskazanym miejscu, na biegunie Trytona, z dala od szerokich kopuł budynku stacji. Na stoku płaskowzgórza, obok urwiska, gdzie było pełno podziemnych pomieszczeń, połyskiwał szybami gmach sanatorium. Tu astronauci mieli spędzić pięciotygodniowy okres kwarantanny w całkowitej izolacji. Przez ten czas wytrawni lekarze dokładnie zbadają, czy nie ulegli jakiejś infekcji. Niebezpieczeństwo było zbyt wielkie, by je lekceważyć. Badaniom takim były poddawane wszystkie załogi statków kosmicznych, które lądowały na jakiejkolwiek planecie, choćby nawet niezamieszkanej. Sam statek także skrzętnie badali naukowcy zatrudnieni w sanatorium. Dla planet zbadanych, jak Wenus, Mars i niektóre planetoidy, kwarantannę odbywano na ich stacjach miejscowych.
Pobyt w sanatorium znosili astronauci lżej niż na statku. Czekały ich tam laboratoria, sale koncertowe, kąpiele kombinowane z elektryczności, muzyki, wody i wibracji falowych, codzienne spacery w lekkich skafandrach po górach i okolicach sanatorium. Mieli również łączność z planetą macierzystą, co prawda nie zawsze regularną, ale przecież wystarczało zaledwie pięciu godzin, by wysłane stąd komunikaty dotarły na Ziemię.