Wraz ze wzrostem kultury słabła dążność do wulgarnego utożsamiania szczęścia z posiadaniem, do łapczywego zwiększania własności.
Staramy się was przekonać, że szczęście polega na rezygnacji z własnych pragnień, na niesieniu pomocy innym, na wewnętrznym zadowoleniu, jakie daje praca. Pomogliśmy wam się uwolnić spod władzy małych dążeń i małych rzeczy i przetransponować wasze wysiłki na równi ze smutkami na płaszczyznę wielkiej twórczości.
Wychowanie fizyczne i racjonalne życie dziesiątków pokoleń wyzwoliło was od straszliwego wroga psychiki ludzkiej — obojętności. Pełni energii, zrównoważeni wewnętrznie idziecie w świat, rozpoczynacie samodzielną pracę. Im będziecie lepsi, tym lepsze będzie społeczeństwo. Środowisko społeczne to bardzo ważny czynnik wychowania człowieka.
Evda Nal przerwała na chwilę, przygładzając włosy tym samym ruchem, co siedząca wśród słuchaczy, nie spuszczająca wzroku z matki Rea.
— Niegdyś ludzie nazywali mrzonkami dążenie do poznania rzeczywistości świata. Będziecie tak marzyć przez całe życie i doświadczać radości poznania, walki, ruchu i pracy. Nie przejmujcie się upadkami po wzlotach duszy, ponieważ jest to zjawisko wynikające z prawa ruchu po linii spiralnej. Korzystanie ze swobody jest rzeczą trudną, ale wam nie grozi żadne niebezpieczeństwo, jesteście bowiem zdyscyplinowani. Dlatego też wam, jako świadomym swych zadań, zezwala się na każdą zmianę działalności. Zmiany takie stanowią źródło szczęścia osobistego. Marzenia o słodkiej bezczynności raju nie wytrzymały próby historii, ponieważ są sprzeczne z naturą człowieka-bojownika. W każdej epoce istniały różne trudności, ale na szczęście nie zahamowały one konsekwentnego i szybkiego postępu ku coraz dalszym wyżynom wiedzy, uczuć i sztuki.
Evda Nal zakończyła prelekcję i zeszła na salę. Vega Kong powitała ją równie serdecznie jak Czarę w czasie święta. Wszyscy obecni powstali, jakby chcąc wyrazić swój zachwyt dla przyszłych zdobyczy ludzkości.
10. Doświadczenie tybetańskie
Aparatura Kora Julia ustawiona była na szczycie płaskiej góry, w odległości zaledwie jednego kilometra od Obserwatorium Tybetańskiego Rady Astronautycznej. Wysokość czterech tysięcy metrów uniemożliwiała tu istnienie jakichkolwiek drzew, poza przywiezionymi z Marsa czarnozielonkowatymi, bezlistnymi drzewami o konarach zgiętych do wnętrza korony. Jasnożółta trawa w dolinie kołysała się pod powiewem wiatru, gdy ci przybysze z innego świata, odznaczający się stalową sprężystością, trwali w całkowitym bezruchu. Ze stoków górskich staczały się odłamki zwietrzałych skał. Pola, plamy i pasma śnieżne błyszczały tą szczególną bielą, jaką lśni czysty śnieg górski pod jasnym niebem.
W otoczeniu ruin klasztoru, z zadziwiającym zuchwalstwem zbudowanego w tym miejscu, wznosiła się stalowa wieża, podtrzymująca dwa ażurowe pałąki. Na nich, otwarta w kierunku nieba, widniała parabolicznie wygięta spirala z berylowego brązu, usiana lśniącymi białymi punktami kontaktów z renu. Ściśle przylegając do pierwszej, druga spirala, zwrócona swym otworem ku ziemi, odsłaniała osiem dużych stożków z zielonawego stopu borazonowego. Dochodziły tu odgałęzienia rurociągu energetycznego o sześciometrowej średnicy. Dolinę przecinał rząd słupów zaopatrzonych w pierścienie kierunkowe — tymczasowy odpływ z magistrali obserwatorium, pochłaniającej w czasie odbiorów i nadań energię wszystkich stacji planety. Ren Boz, drapiąc się w głowę, z zadowoleniem oglądał zmiany wprowadzone w dawnej instalacji. Sprzęt zmontowali ochotnicy w czasie nieprawdopodobnie krótkim. Najtrudniejsza okazała się budowa szerokich rowów otwartych, wyrąbanych w niepodatnym kamieniu górskim bez użycia sprowadzanych w takich wypadkach specjalnych mechanizmów. Ale teraz i to już mieli poza sobą. Ochotnicy spodziewali się jako zapłaty możliwości obserwacji wielkich doświadczeń. Usunęli się więc jak najdalej od właściwej instalacji i wybrali dla swych namiotów łagodny stok górski na północ od obserwatorium.
Mven Mas, w którego ręku koncentrowała się cała łączność kosmiczna, siedział na chłodnym kamieniu naprzeciwko fizyka i kuląc się z lekka, opowiadał o ostatnich nowinach Pierścienia. Satelita 57, ostatnio wyzyskiwany jako baza łączności ze statkami kosmicznymi, nie pracował w skali Pierścienia. Mven Mas zakomunikował o zagładzie Vlihh oz Ddiza przy gwieździe „E”, co wzbudziło zainteresowanie zmęczonego fizyka.
— Ogromna siła ciążenia gwiazdy „E” w trakcie jej dalszej ewolucji doprowadza do wielkiego rozgrzania. Powstaje fioletowy super-gigant, którego promieniowanie pokonuje olbrzymie ciążenie. W promieniowaniu tym brak czerwonej części widma. Bez względu na potęgę pola grawitacyjnego fale światła nie ulegają wydłużeniu, lecz się skracają.
— Stają się skrajnie fioletowe i pozafiołkowe — przytaknął Mven Mas.
— Nie tylko. Proces idzie jeszcze dalej. Kwanty stają się coraz potężniejsze, wreszcie po przezwyciężeniu pola zerowego wytwarza się strefa antyprzestrzeni — druga strona ruchu materii, nie znana u nas na Ziemi wskutek ubóstwa naszych skal. Nie moglibyśmy dokonać nic podobnego, gdybyśmy nawet spalili cały wodór ziemskiego oceanu.
Mven Mas dokonał w myśli błyskawicznego rachunku.
— Piętnaście tysięcy trylionów ton wody po przeliczeniu na energię cyklu wodorowego, przy zachowaniu stosunku: masa/energia, to w przybliżeniu trylion ton energii. Słońce wydatkuje w ciągu minuty dwieście czterdzieści milionów ton, byłoby to więc zaledwie dziesięć lat promieniowania Słońca!
Ren Boz uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Ileż by w takim razie dał niebieski supergigant?
— Trudno mi przeliczyć na poczekaniu. Niechże pan sam rozważy: w Wielkim Obłoku Magellana mamy skupisko NGK 1910 w pobliżu mgławicy Tarantuli… Proszę wybaczyć, ale przywykłem posługiwać się starodawnymi nazwami.
— To nie ma znaczenia.
— W ogóle mgławica Tarantuli jest taka jasna, że gdyby się znajdowała na miejscu Oriona, mogłaby świecić jak księżyc w pełni. W gromadzie gwiazdowej 1910, o średnicy zaledwie siedemdziesięciu parseków, mamy nie mniej niż setkę gwiazd — supergigantów. Tam przecież jest i podwójny supergigant niebieski „ES” Złotej Ryby, z jaskrawymi pasmami wodorowymi w widmie i ciemnymi przy skraju fioletowym. Jest większy od orbity Ziemi, o sile świetlnej pół miliona naszych Słońc! Miał pan na myśli taką właśnie gwiazdę? W tym samym skupieniu są gwiazdy o jeszcze większych rozmiarach, ich średnica może się równa orbicie Jowisza, ale te rozgrzewają się dopiero po stanie „E”.
— Zostawmy w spokoju supergiganty. Ludzie patrzyli przez tysiące lat na mgławice pierścieniowate w Wodniku, w Wielkiej Niedźwiedzicy, Lutni i nie rozumieli, że mają przed sobą obojętne pola grawitacji zerowej wedle praw repagulum, czyli stanu przejściowego pomiędzy ciążeniem i antyciążeniem. Tam się właśnie kryła zagadka przestrzeni zerowej…
Ren Boz zeskoczył z progu schronu, zbudowanego z wielkich bloków, scalonych masą krzemianową.
— Już odpocząłem. Możemy zaczynać!
Mvenowi mocniej zabiło serce, wzruszenie dławiło w krtani. Afrykańczyk westchnął głęboko i gwałtownie. Ren Boz zachowywał spokój, jedynie gorączkowy blask oczu zdradzał skupienie woli i myśli w obliczu niebezpiecznej akcji. Mven Mas ścisnął w swej dużej dłoni małą rękę Rena Boża. Ten kiwnął mu głową i oto na stoku góry ukazała się sylwetka kierownika stacji kosmicznych. Mven Mas ruszył w stronę obserwatorium. Zimny wiatr zawył złowrogo, staczając się z oblodzonych olbrzymów górskich strzegących dostępu do doliny. Ciałem Mvena Masa wstrząsnął dreszcz. Mimo woli przyśpieszył kroku, choć nie było ku temu powodu. Doświadczenie miało się zacząć dopiero po zachodzie słońca.
Mvenowi udało się nawiązać łączność z Satelitą 57 drogą radiową na zakresie księżycowym. Zmontowane na stacji zwierciadła włączyły Epsilon Tukana na przeciąg tych kilku minut ruchu Satelity od trzydziestego trzeciego stopnia szerokości północnej do bieguna, w czasie których gwiazda była widoczna z jego orbity.
Mven Mas zajął miejsce przy pulpicie w izbie podziemnej przypominającej tamtą, w Obserwatorium Śródziemnomorskim.