Выбрать главу

— Czemu mieszkańcy wyspy nie przeciwstawią się temu — mówił Mven Mas i dlaczego nie wie o tym Komisja Kontroli Honoru i Prawa? Czyż w waszych szkołach nie nauczają historii i czy nie wiadomo wam o tym, do czego prowadzą nawet małe ogniska ucisku?

— Uczą… Wiadomo… — odpowiedziała patrząc przed siebie Onar.

Kończyła się kwitnąca równina i ścieżka, skręcając gwałtownie, znikała w gąszczu krzaków. W tym właśnie miejscu ukazał się wysoki, ponury mężczyzna, zagradzając drogę. Był obnażony do pasas pod siwym owłosieniem okrywającym potężny jego tors grała wspaniała muskulatura. Dziewczyna gwałtownym ruchem wyrwała ręką i wyszeptała gorączkowo:

— Boję się o pana! Proszę odejść, człowieku Wielkiego Świata!

— Stać! — zagrzmiał rozkazujący głos.

Tak brutalnie nikt nie przemawiał w epoce Pierścienia. Mven Mas odruchowo osłonił dziewczynę sobą.

Wysoki mężczyzna podszedł bliżej i spróbował go odepchnąć, ale Mven stał twardo jak skała. Wtedy nieznajomy zadał mu błyskawicznie cios pięścią w twarz. Mven Mas zachwiał się. Nigdy dotąd w życiu nie uderzył go nikt z wyrachowaniem, z zamiarem zadania bólu, ogłuszenia i poniżenia.

Ogłuszony Mven Mas dosłyszał jakby z oddali bolesny okrzyk Onar. Rzucił się na przeciwnika, ale runął na ziemię otrzymawszy dwa nowe ciosy. Onar upadła na kolana osłaniając go własnym ciałem, ale napastnik ujął ją z triumfalnym okrzykiem. Wykręcił jej do tyłu ręce, chwycił wpół, tak że dziewczyna wygięła się boleśnie i załkała pąsowiejąc z gniewu.

Ale Mven Mas już przyszedł do siebie. W młodości, w jego czynach Herkulesa zdarzały się poważniejsze potyczki z wrogami nie uznającymi praw ludzkich. Przypomniał sobie wszystkie chwyty, jakie się stosuje w walce wręcz z niebezpiecznymi zwierzętami.

Podniósł się bez pośpiechu, spojrzał na wykrzywioną z wściekłości twarz wroga, chcąc wybrać miejsce dla zadania miażdżącego ciosu, i nagle ogarnęło go zdumienie. Poznał tę charakterystyczną twarz, która go tak długo prześladowała w czasie męczących rozmyślań o słuszności doświadczenia w Tybecie.

— Bet Lon!

Tamten puścił natychmiast dziewczynę i zamarł przyglądając się uważnie nieznanemu ciemnoskóremu człowiekowi, z którego twarzy zniknął bez śladu wyraz wrodzonej dobroduszności.

— Wiele myślałem o spotkaniu z panem, Bet Lon. Wspólna niedola powinna nas zbliżyć — powiedział Mven Mas. — Ale nie przypuszczałem, że to będzie tak wyglądało!

— To znaczy jak? — zapytał bezczelnie Bet Lon nie ukrywając gniewu.

Afrykańczyk skinął z lekceważeniem ręką.

— Po co te puste słowa? W tamtym świecie pan ich nie wygłaszał i chociaż popełniał pan przestępstwa, to jednak działał w imię wielkiej idei. A tu w imię czego?

— W imię samego siebie! — rzucił Bet Lon wzgardliwie przez zaciśnięte zęby. — Dosyć się już liczyłem z innymi, z dobrem powszechnymi Uważam, że wszystko to jest człowiekowi niepotrzebne. Wiedzieli o tym niektórzy mędrcy już w starożytności.

— Nigdy pan nie myślał o innych, Bet Lon — przerwał mu Afrykańczyk. — Folgując sobie we wszystkim, przekształcił się pan teraz prawie w zwierzę!

Matematyk wykonał ruch, jakby chciał się rzucić na Mvena Masa, ale zapanował nad sobą.

— Dosyć, za dużo pan mówi!

— Widzę, że pan zbyt wiele stracił i chcę…

— A ja nie chcę! Precz z drogi!

Mven Mas ani się poruszył. Stał pewny siebie i groźny z pochyloną głową, czując dotyk drżącego ramienia dziewczyny. Ten dreszcz budził w nim większą zaciekłość niż ciosy wroga. Jego oczy ciskały błyskawice gniewu. Matematyk patrzał na Afrykańczyka, wreszcie odetchnął głęboko i ustępując ze ścieżki powiedział:

— Idźcie.

Mven Mas ponownie ujął rękę Onar i poprowadził ją przez krzaki, czując na sobie nienawistne spojrzenie Beta Lona. Na zakręcie Mven Mas zatrzymał się tak nagle, że Onar trąciła go w plecy.

— Bet Lon, powróćmy razem do Wielkiego Świata!

Matematyk roześmiał się beztrosko, ale Mven Mas ułowił w tym śmiechu nutkę goryczy.

— Kim pan jesteś, że mi to proponujesz? Czy pan wie?…

— Wiem. Ja także dokonałem zakazanego doświadczenia i zgubiłem ludzi, którzy mi ufali. Droga moich badań biegła w pobliżu pańskiej. Pan, ja i wielu innych jesteśmy w przededniu zwycięstwa! Pan jest potrzebny ludziom, ale nie w tej postaci…

Matematyk zrobił krok w kierunku Mvena Masa i zamknął oczy. Ale nagle odwrócił się na pięcie, cisnął przez ramię jakieś przekleństwo i odszedł. Mven Mas w milczeniu ruszył ścieżką.

Do piątego osiedla było jeszcze około dziesięciu kilometrów. Dowiedziawszy się, że dziewczyna jest samotna, Afrykańczyk poradził jej, aby się udała na wybrzeże wschodnie, do osiedli nadmorskich. W ten sposób uniknie spotkania z Betem Lonem. Były wybitny uczony odgrywał w życiu małych i cichych osiedli tej górzystej okolicy rolę tyrana. Chcąc zapobiec dalszym ekscesom Mven Mas postanowił udać się do osiedla i poprosić o wzięcie Beta Lona pod obserwację. Dziewczyna opowiedziała, że w tutejszych lasach ukazały się tygrysy, które jakoby uciekły z rezerwatu, a być może zachowały się od dawna w nieprzeniknionym gąszczu porastającym stoki górskie. Mocno ujęła rękę Myena i błagała go, żeby był ostrożny: w żadnym wypadku niech nie próbuje nocnej wędrówki po górach. Mven Mas ruszył z powrotem. Rozmyślając o niedawnym wydarzeniu czuł ciągle na sobie wzrok dziewczyny wyrażający trwogę i przywiązanie. Po raz pierwszy Mven Mas pomyślał z uznaniem o bohaterach czasów starożytnych, o ludziach, którzy cierpiąc poniżenie i fizyczne udręki zdobywali się na wzniosłe czyny. Byli zawsze prawdziwymi ludźmi, chociaż otoczenie sprzyjało rozwojowi zwierzęcego samolubstwa.

W dawnych czasach występowały dziwne sprzeczności. Choć warunki życia były bardzo ciężkie i człowiekowi groziło zewsząd niebezpieczeństwo, uczucia szlachetne, jak miłość, przyjaźń, wzajemna życzliwość, nie tylko nie wygasły, lecz zyskały na sile i były nieraz potężniejsze niż obecnie w epoce Pierścienia.

Mvena Masa zawsze gniewali uczeni tamtych czasów, którzy opierając się na błędnej teorii o powolnej przemianie gatunków, głosili, że ludzkość nie osiągnie doskonałości nawet w ciągu miliona lat. Gdyby bardziej kochali człowieka i znali dialektykę rozwoju, byliby innego zdania.

Zachód słońca zaróżowił chmury zwisające nad ogromną górą. Mven Mas skoczył do rzeczki.

Odświeżony i uspokojony, usiadł na płaskim kamieniu, żeby się wysuszyć i odpocząć. Nie udało mu się dotrzeć do miasteczka przed nadejściem nocy. Liczył na to, że osiągnie cel marszu przy świetle księżyca. Patrząc w zamyśleniu na pieniącą się wodę, Afrykańczyk nagle poczuł na sobie czyjeś spojrzenie, ale wokoło nie było nikogo. Przebrnął rzeczułkę i ruszył w góry.

Szedł szybko ujeżdżoną przez liczne wozy drogą na płaskowzgórze mające tysiąc osiemset metrów wysokości. By dostać się na drogę wiodącą do miasteczka, musiał przeciąć zalesiony grzbiet górski. Wąski sierp księżyca mógł mu przyświecać po drodze nie dłużej niż półtorej godziny. Podążać ścieżką górską po ciemku, wśród bezksiężycowej nocy, było zadaniem niełatwym. Mven Mas spieszył się. Rzadkie, niezbyt wysokie drzewa rzucały długie smugi cienia.

Nagle z prawej strony usłyszał groźny pomruk. Odpowiedział mu niski, przeciągły ryk wśród plam księżycowej poświaty. Dźwięki te przenikały aż do głębi duszy i budziły wspomnienie dawno nie doświadczonych uczuć przerażenia i bezsilności ofiary wobec straszliwego drapieżnika. Mven przezwyciężył pierwotny strach, zrodziła się w nim wola walki — dziedzictwo niezliczonych pokoleń bezimiennych bohaterów zdobywających prawo do ludzkiego życia wśród mamutów, lwów, niedźwiedzi, wściekłych byków i wilczych gromad.

Mven Mas zatrzymał się, spojrzał dokoła i wstrzymał oddech. Nic się nie poruszyło w ciszy nocnej, ale ledwie zrobił kilka kroków, poczuł, że jest ścigany krok w krok. Tygrysy? Czyżby wiadomości On ar były prawdziwe?

Zaczął biec zastanawiając się, co uczyni, gdy drapieżniki się na niego rzucą. Wdrapywać się na wysokie drzewo nie ma sensu: tygrys włazi o wiele zręczniej od człowieka. Walczyć? Wokoło były jedynie kamienie, o odłamaniu jakiejś maczugi od twardych jak żelazo konarów drzewa nie było mowy. Gdy ryk zabrzmiał z tyłu zupełnie blisko, Mven Mas zrozumiał, że musi zginąć. Zwieszające się nad ścieżką gałęzie przytłaczały Afrykańczyka. Pragnął zaczerpnąć męstwa w swoich ostatnich chwilach z gwieździstego nieba, z tej głębi, której badaniu oddał całe swe dotychczasowe życie. Pomknął ogromnymi susami. Szczęście mu sprzyjało — wkrótce znalazł się na skraju dużej polany. Na środku dostrzegł stos odłamków skalnych. Rzucił się więc tam, pochwycił wielki kamień o ostrych kantach i odwrócił się w stronę lasu. Dopiero teraz wśród smug cieni krzyżujących się w rzadkim lesie spostrzegł niewyraźne, poruszające się widma. Księżyc dotykał już swym brzegiem wierzchołków drzew. Wydłużone cienie przecięły polanę w poprzek i właśnie po nich, jak po czarnych ścieżkach, pełzły ku Mvenowi dwa ogromne koty. Mven Mas poczuł nadchodzącą śmierć, jak wówczas w tybetańskim obserwatorium. Teraz jednak nie była w nim, lecz nadchodziła z zewnątrz płonąc zielonkawym ogniem w fosforyzujących oczach drapieżników. Mven Mas zaczerpnął powietrza w płuca, spojrzał w górę na jaśniejące w głębi nieba gwiazdy i uniósł kamień nad głowę.