Montaż części konstrukcji na Ziemi przeprowadzały specjalne mechanizmy noszące nazwę embriotektów, ponieważ pracowały na zasadzie rozrostu żywego organizmu. Oczywiście, cząsteczkowa budowa istoty żywej, realizowana przez odziedziczone mechanizmy cybernetyczne była bardziej skomplikowana, jako podporządkowana nie tylko fizyko-chemicznemu doborowi, ale i nie rozszyfrowanej jeszcze rytmice falowej. Jednak żywe organizmy rosły jedynie w warunkach ciepłych roztworów jonizowanych cząstek, gdy embriotekty pracowały zazwyczaj w prądach spolaryzowanych, w świetle lub w polach magnetycznych. Znaki i symbole zaznaczone na poszczególnych członach za pomocą promieniotwórczego talu orientowały prawidłowo i ściśle detale łączone przez mechanizmy, tak że montaż odbywał się z szybkością i ścisłością, która by niechybnie zadziwiła każdego niewtajemniczonego. Tu, na wysokości, nie było owych mechanizmów montażowych, tak że budowa satelity przypominała staromodny proces budowlany, polegający na czynnościach rąk ludzkich. Mimo wszystkie niebezpieczeństwa praca ta budziła takie zainteresowanie, że ciągnęły do niej tysiące ochotników. Doświadczalne stacje psychologiczne ledwie nadążały z przebadaniem wszystkich chętnych.
Dar Wiatr dotarł do fundamentów mechanizmów słonecznych, które rozłożyły się wachlarzowato dokoła ogromnego łożyska z aparatem sztucznego ciążenia, i włączył swoją baterię grzbietową do kontaktu łańcucha sprawdzającego. W telefonie jego hełmu rozległa się nieskomplikowana melodia. Wtedy równolegle włączył szklaną płytę z widocznym na niej, wykreślonym cienkimi, złotymi liniami schematem. Zabrzmiała ta sama melodia. Dar Wiatr przesunął dwie skale i dwa punkty czasowe pokryły się z sobą. Wówczas stwierdził, że nie było różnicy nie tylko w melodii, ale i w jej tonacji. Ważny fragment przyszłego mechanizmu zmontowano bez zarzutu. Można było rozpocząć montaż emanacyjnych silników elektrycznych. Dar Wiatr wyprostował ramiona zmęczone długim dźwiganiem skafandra i pokręcił głową. Ruch wywołał chrzęst w kręgach szyi zbolałych wskutek długiego unieruchomienia w hełmie. Dar Wiatr szczęśliwie posiadał odporność na psychozy rozpowszechnione wśród pracujących poza atmosferą ziemską — na śpiączkę pozafiołkową i na wściekliznę podczerwoną. Dzięki temu mógł wykonać powierzone sobie zadanie.
Już niedługo pierwsze poszycie uchroni pracujących od przygnębiającej samotności w otwartym kosmosie, nad otchłanią bez nieba i bez ziemi!
Od „Ałtaja” oderwał się niewielki przyrząd ratunkowy, który przemknął jak strzała obok budowy. To wysłano holownik po rakiety automatyczne z kolejnym ładunkiem. Najwyższy czas! Lecące w przestrzeni rakiety z ludźmi i materiałami zbaczały ku nocnej stronie Ziemi. Holownik wracał ciągnąc za sobą trzy długie, rybokształtne konstrukcje, które by na Ziemi ważyły po sto pięćdziesiąt ton każda, nie licząc paliwa.
Rakiety połączono z innymi, już przycumowanymi do platformy montażowej. Dar Wiatr krótkim rzutem przeniósł się na drugą stronę rusztowania, lądując wśród techników kierujących wyładowywaniem. Omawiano tu plan pracy nocnej. Dar Wiatr godził się na to, żądał jednak wymiany wszystkich baterii indywidualnych na nowe, które by zapewniły trzydziestogodzinne, nieprzerwane ogrzewanie skafandrów, nie licząc zaopatrzenia w prąd latarń i radiotelefonów.
Cała budowa dała nura w ciemność jak w niezmierzoną głębinę, tylko miękkie, popielate światło zodiakalne długo jeszcze oświetlało szkielet przyszłego satelity, stygnący na skutek spadku temperatury do minus stu osiemdziesięciu stopni. Jeszcze bardziej niż we dnie — dawało się we znaki wzmożone przewodnictwo. Najmniejsze zużycie izolacji w narzędziach, bateriach czy akumulatorach otulało leżące w pobliżu przedmioty w niebieski odblask prądu rozpływającego się wprost po powierzchni. Przesyłanie prądu w potrzebnych kierunkach stawało się niemożliwe.
Najgęstszy mrok kosmosu nastąpił razem ze wzmożonym zimnem. Gwiazdy świeciły niby jaskrawe, przeszywające igły. Niewidoczny i niedosłyszalny lot meteorytów stawał się jeszcze bardziej przerażający w godzinach nocnych. Na powierzchni ciemnej kuli, w dole, wśród prądów powietrznych połyskiwały naelektryzowane kolorowe obłoki, następowały iskrowe wyładowania o olbrzymiej sile, rozciągały się pasma rozrzedzonej światłości, długie na tysiące kilometrów. Huraganowe wiatry, silniejsze od burzy ziemskiej, pomykały w górnych warstwach powłoki powietrznej.
Nasycona promieniowaniami Słońca i kosmosu atmosfera nie przerywała ani na chwilę swej ożywionej pracy mieszania energii, co niezwykle utrudniało utrzymywanie łączności między placem budowy a rodzimą planetą.
Nagle coś się zmieniło w zagubionym wśród mroku światku. Dar Wiatr nie od razu zrozumiał, że to zapłonęły reflektory „Ałtaja”. Ciemność sczerniała jeszcze bardziej, zbladły okrutne gwiazdy, ale platforma i rusztowanie ostro wystąpiły w blasku białego światła. Po kilku minutach „Ałtaj” zmniejszył napięcie, tak że światło stało się żółte i złagodniało. Statek planetarny oszczędzał energię swych akumulatorów. Znowu jak we dnie ruszyły się kwadraty i elipsy arkuszy poszycia, siatki kondygnacji umacniających, cylindry i rury pojemników, przesuwając się powoli na wyznaczone im miejsca w szkielecie satelity.
Dar Wiatr namacał poprzeczną belkę, chwycił się blokowych trzymadeł i odepchnąwszy się nogą, skoczył w górę. Przy samym włazie do statku planetarnego nacisnął znajdujące się w trzymadłach hamulce, wstrzymał swój rozpęd, żeby nie uderzyć głową w zamknięte drzwi.
W komorze przejściowej nie utrzymywano normalnego ciśnienia ziemskiego, ażeby zmniejszyć stratę powietrza przy wchodzeniu i wychodzeniu większej liczby pracowników. Toteż Dar Wiatr nie zdejmując skafandra wszedł do drugiej komory i tu dopiero wyłączył hełm.
Prostując ciało zbolałe wskutek długiego noszenia skafandra, stąpał energicznie po wewnętrznym pokładzie i rozkoszował się swym normalnym ciężarem. Sztuczna grawitacja statku planetarnego działała bez przerwy. Stać pewnie na twardym gruncie, nie być już drobną muszką, zagubioną w niepewnej i trwożnej pustce, to niewymowna przyjemność. Miękkie oświetlenie, ciepło, wygodny fotel — wszystko to nęciło, aby ułożyć się wygodnie i o niczym nie myśleć. Dar Wiatr odczuwał rozkosz, jakiej doznali jego przodkowie, a która go tak zadziwiała w staroświeckich powieściach. Po długiej wędrówce pustynią, lasem czy pokrytymi lodem górami ludzie czuli się podobnie wchodząc do ciepłego mieszkania, do domu, ziemianki czy wojłokowej jurty. I wtedy, tak jak tu, cienkie ściany dzieliły człowieka od wrogiego świata, zachowując dla niego ciepło i światło, umożliwiając odpoczynek i planowanie dalszych spraw.
Dar Wiatr odepchnął od siebie myśl o fotelu i książce. Należało nawiązać łączność z Ziemią — jaśniejące w wysokości oświetlenie nocne mogło zaalarmować pracowników śledzących budowę ze swych obserwatoriów. Ponadto trzeba uprzedzić o konieczności nadesłania uzupełnień przed terminem.
Łączność została nawiązana pomyślnie — Dar Wiatr rozmówił się z Gromem Ormem nie za pomocą szyfrowej sygnalizacji, lecz za pośrednictwem TWF, który na każdym statku planetarnym dysponował wielką mocą. Stary przewodniczący był zadowolony i z miejsca zatroszczył się o dobór nowej załogi i o szybką wysyłkę części składowych.
Po wyjściu ze sterowni „Ałtaja” Dar Wiatr minął bibliotekę, przerobioną na sypialnię, z dwoma kondygnacjami łóżek. Kabiny, jadalnie, kuchnię, boczne korytarze i dziobową salę silników również zaopatrzono w łóżka dodatkowe. Statek planetarny, zmieniony na bazę stacji, był przepełniony. Ledwie powłócząc nogami szedł Dar Wiatr korytarzem wyłożonym płytami ciepłej w dotyku masy plastycznej, leniwie otwierał i zatrzaskiwał hermetyczne drzwi.
Myślał o astronautach, którzy spędzali dziesiątki łat w podobnych statkach, bez nadziei opuszczenia ich i wyjścia na zewnątrz przed upływem niezmiernie odległego terminu. Przebywa tu zaledwie szósty miesiąc, co dzień opuszcza ciasne pomieszczenie mieszkalne i pracuje w przygnębiającym przestworzu pustki międzyplanetarnej. Już od dłuższego czasu opanowuje go bolesna tęsknota do ukochanej Ziemi — do jej stepów, morza, wrzących życiem ośrodków pasa mieszkalnego. A Erg Noor, Niza i jeszcze dwudziestu członków załogi „Łabędzia” będą musieli spędzić w statku kosmicznym dziewięćdziesiąt dwa lata względne, czyli sto czterdzieści lat ziemskich, wliczając w to powrót statku na rodzimą planetę. Nikt z nich nie będzie żył tak długo! Ich ciała zostaną spalone i pogrzebane tam, w bezkresnej dali, na planetach zielonej gwiazdy cyrkonowej…