Выбрать главу

W kącikach oczu Bridgertona pojawiły się delikatne zmarszczki.

– Szkoda. Z przyjemnością byłbym twoim partnerem, zwłaszcza że nigdy dotąd nie miałem okazji tańczyć na Berkeley Sąuare.

Gdyby powiedział to dwa dni temu, Penelope uznałaby jego słowa za świetny żart i pozwoliła mu odgrywać rolę czarującego i dowcipnego. Obecnie jednak chyba w głowie wciąż rozbrzmiewał jej głos lady Danbury, bo nagle stwierdziła, że nie chce być już dawną panną Featherington.

Postanowiła przyłączyć się do zabawy.

Uśmiechnęła się. Nawet nie wiedziała, że potrafi przywołać na twarz taki uśmiech. Przekorny, tajemniczy… czuła, że jest taki nie tylko w jej wyobraźni, bo Colin nieznacznie wytrzeszczył oczy.

– Wielka szkoda – wymamrotała. – To przecież takie przyjemne.

– Penelope Featherington – odezwał się, lekko przeciągając sylaby – zdawało mi się, iż mówiłaś, że nie tańczysz.

Wzruszyła ramionami.

– Skłamałam.

– Skoro tak – orzekł – ten taniec należy do mnie.

Penelope poczuła nagłe dziwny ucisk w piersi. Nie powinna była dopuścić, aby szepciki lady Danbury namieszały jej w głowie. Przez chwilę mogła wytrzymać w roli czarującej i odważnej, ale nie wiedziała jak długo.

Tymczasem Bridgerton z szatańskim uśmiechem wyciągnął ramiona, zapraszając ją do walca.

– Ależ Colinie – szepnęła – jesteśmy na Berkeley Square!

– Wiem. Właśnie ci powiedziałem, że nigdy tu nie tańczyłem. Nie pamiętasz?

– Ale…

Colin skrzyżował ramiona.

– Ktoś nas może zobaczyć – mruknęła Penelope niecierpliwie.

Bridgerton wzruszył ramionami, usiłując ukryć, jak bardzo bawi go jej reakcja.

– Mnie to nie martwi, a ciebie?

Zaróżowiła się lekko, potem spąsowiała i z wielkim trudem wykrztusiła:

– Ludzie pomyślą, że się do mnie zalecasz.

Colin przyjrzał się Penelope uważnie, nie rozumiejąc jej niepokoju. I co z tego, że ludzie tak pomyślą? Plotki wkrótce okażą się bezpodstawne, a oni świetnie się przy tym ubawią. Miał już na końcu języka "Niech się towarzystwo powiesi", ale przemilczał. W brązowych czeluściach oczu panny Featherington czaiło się coś, jakieś uczucie, którego nie umiał nazwać.

Uczucie, którego sam zapewne nigdy nie doznał.

Wtedy nagle zrozumiał, że za żadne skarby nie chciałby skrzywdzić Penelope. Była najlepszą przyjaciółką jego siostry, a poza tym najzwyczajniej w świecie była przemiłą dziewczyną.

Zmarszczył brwi. Chyba już nie powinien nazywać jej dziewczyną. Licząc sobie dwadzieścia osiem wiosen, nie była bardziej dziewczyną niż on chłopcem, skończywszy trzydzieści trzy lata.

Ostatecznie bardzo ostrożnie, z nadzieją, że jej nie urazi, zapytał:

– Czy jest jakiś powód, dla którego mielibyśmy się martwić, że ludzie uznają to za zaloty?

Penelope przymknęła oczy i Colin przez chwilę sądził, że coś ją rzeczywiście zabolało. Ale kiedy je otwarła, jej spojrzenie miało słodko-gorzki wyraz.

– Właściwie to byłoby nawet całkiem zabawne – rzekła. – Z początku.

Milczał, czekając na jej dalsze słowa.

– Potem jednak okazałoby się, że tak naprawdę nie zalecamy się do siebie, a wtedy… – Urwała, przełknęła ślinę i Colin pojął, że w istocie nie jest tak spokojna i opanowana, jak mu się początkowo wydawało.

– Potem ludzie sądziliby, że ze mną zerwałeś – ciągnęła – ponieważ… no po prostu tak będzie…

Nie sprzeczał się z nią. Wiedział, że ma rację. Westchnęła głęboko.

– Nie chciałabym się na to narażać. Nawet lady Whistledown napisałaby o tym. Jakżeby nie? Zbyt soczysta i smakowita plotka, żeby ją zignorować.

– Przepraszam, Penelope. – Nie był pewien, za co ją przeprasza, ale w obecnym momencie wydawało mu się to najwłaściwsze.

Lekko skinęła głową.

– Wiem, że nie powinnam się przejmować tym, co mówią ludzie, ale nie potrafię.

Bridgerton odwrócił się nieco, zastanawiając się nad jej słowami. A może nad tonem jej głosu. A może nad jednym i drugim.

Zawsze myślał, że znajduje się ponad społeczeństwem. Nie całkiem poza nim, ponieważ niewątpliwie poruszał się w nim i zupełnie nieźle bawił, lecz zawsze uważał, że jego szczęście nie ma nic wspólnego z opinią innych.

Może jednak nie miał racji. Łatwo było twierdzić, że nie liczy się z opinią społeczeństwa, kiedy opinia ta była nieustannie i niezmiennie pochlebna. Ciekawe, czy tak szybko zignorowałby otoczenie, gdyby zaczęło go traktować tak jak Penelope?

Nigdy jej nie odrzucano, nigdy nie była przedmiotem skandalu. Po prostu nie była… popularna.

Och, ludzie potrafili być naprawdę uprzejmi. Bridgertonowie przyjaźnili się z nią, ale Colin pamiętał Penelope głównie z jej stałego miejsca pod ścianą sali balowej, udającą, że wcale nie chce tańczyć. Zwykle podchodził i sam ją prosił. Zawsze wydawała się wdzięczna, ale i nieco zakłopotana, ponieważ oboje wiedzieli, że robił to – przynajmniej w drobnej części – z litości.

Próbował postawić się na jej miejscu. Niełatwo mu to przyszło. Zawsze cieszył się sporą popularnością: koledzy w szkole traktowali go z wielkim szacunkiem, kobiety tłoczyły się wokół niego, skoro tylko się pojawił. Przypuszczał, że nie obchodzi go, co ludzie mówią, ale teraz, kiedy zaczął o tym myśleć…

Lubił być lubiany.

Nagle zabrakło mu słów. Nigdy dotąd mu się to nie zdarzyło. Był znany z tego, że zawsze wie, co powiedzieć. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że chyba dlatego właśnie jest taki lubiany.

Podejrzewał, że uczucia Penelope zależeć będą od jego następnych słów, a w ciągu kilku ostatnich minut stały się one dla niego bardzo ważne.

– Masz słuszność – rzekł, uznając, że przyznanie drugiej osobie racji nigdy jeszcze nie zaszkodziło. – Byłem bezmyślny. Może powinniśmy zacząć od początku?

Panna Featherington zamrugała.

– Słucham?

Colin machnął ręką, jakby ten ruch mógł wszystko wyjaśnić.

– Wszystko zacząć od nowa.

Wyglądała na uroczo zmieszaną, przez co i on poczuł zakłopotanie, ponieważ nigdy nie pomyślał, że Penelope może wyglądać uroczo.

– Ale my się znamy od ponad dwunastu lat – zaprotestowała.

– Czy doprawdy aż tyle? – zdziwił się. Przez chwilę grzebał w pamięci, jednak za żadne skarby świata nie mógł sobie przypomnieć pierwszego spotkania. – Nieważne. Chodzi mi tylko o to popołudnie, głuptasku.

Uśmiechnęła się, wyraźnie wbrew sobie, a on wiedział, że dobrze zrobił, nazywając ją głuptaskiem, choć nie miał pojęcia dlaczego.

– Znakomicie – rzekł, podkreślając słowa wytwornym gestem dłoni. – Idziesz sobie przez Berkeley Square i widzisz mnie z daleka. Wołam cię, a ty odpowiadasz…

Penelope przygryzła wargę, z niewiadomej przyczyny usiłując powstrzymać uśmiech. Pod jaką magiczną gwiazdą urodził się Colin, że zawsze wiedział, co powiedzieć? Był jak czarodziej, który pozostawia po sobie tylko uśmiechnięte twarze i rozradowane serca. Postawiłaby wszystkie swoje pieniądze – a miała ich nieco więcej niż zaoferowane przez lady Danbury tysiąc funtów – że nie była jedyną kobietą w Londynie zakochaną na śmierć i życie w trzecim Bridgertonie.

Przechylił głowę na bok i skinął nią zachęcająco.

– A ja odpowiadam… – powoli zaczęła Penelope -…odpowiadam…

Colin odczekał dwie sekundy, po czym zapewnił:

– Naprawdę, każda odpowiedź będzie dobra.

Penelope planowała, że uśmiechnie się promiennie, ale stwierdziła, że śmieje się całkiem szczerze.

– Colin! – zawołała, udając, że jego widok ją zaskoczył. – Co ty tu robisz?

– Doskonała odpowiedz – pochwalił.