Pogroziła mu palcem.
– Wychodzisz z roli.
– Tak, tak, oczywiście. Przepraszam. – Urwał, zamrugał i rzekł: – Proszę bardzo. Może tak: sądzę, że to samo, co ty. Wybieram się pod Numer Piąty na herbatkę.
– Mówisz, jakbyś szedł z wizytą. Myślałam, że tam mieszkasz.
Colin skrzywił się.
– Mam nadzieję, że tylko przez następny tydzień. Najwyżej dwa. Szukam sobie nowego mieszkania. Musiałem pozbyć się starego, kiedy wyjeżdżałem na Cypr, i do tej pory nie znalazłem niczego odpowiedniego. Miałem coś do załatwienia na Piccadilly i pomyślałem sobie, że wrócę pieszo.
– W deszczu?
Bridgerton wzruszył ramionami.
– Kiedy wychodziłem rano, jeszcze nie padało. A teraz to też tylko mżawka.
Tylko mżawka, pomyślała Penelope. Mżawka, która oblepiała jego nieprzyzwoicie długie rzęsy, okalające oczy tak czystej zielonej barwy, że niejedna młoda dama napisała już o nich całe stronice (przerażającej zresztą) poezji. Nawet Penelope, uważająca się za zrównoważoną, spędziła w łóżku wiele bezsennych nocy, wpatrując się w sufit i myśląc tylko o tych oczach.
Rzeczywiście, tylko mżawka.
– Penelope? Ocknęła się z zadumy.
– Racja. Tak, rzeczywiście, ja też idę na herbatkę do twojej mamy. Jak w każdy poniedziałek. A często i w inne dni – przyznała. – Kiedy w moim domu nie dzieje się nic eee… ciekawego.
– Nie musisz się czuć winna z tego powodu. Moja matka to cudowna kobieta, jeśli chce cię widzieć na herbatce, powinnaś iść.
Penelope miała zwyczaj wsłuchiwania się w to, co ludzie mówią między wierszami. Wyglądało jednak na to, że Colin naprawdę uważa, że nie ma w tym nic złego, jeśli czasem próbuje się uciec od własnej matki. Z jakiegoś powodu ogarnął ją jednak smutek.
Bridgerton przez chwilę kołysał się na piętach, po czym stwierdził:
– No cóż, nie powinienem zatrzymywać cię podczas deszczu.
Penelope uśmiechnęła się, ponieważ stali tak już około piętnastu minut. Skoro jednak chciał nadal prowadzić tę grę, mogła się do niej przyłączyć.
– Mam parasol – zauważyła.
Jego usta wygięły się lekko.
– Rzeczywiście, ale nie byłbym prawdziwym dżentelmenem, gdybym nie zaprowadził cię w przyjemniejsze miejsce. A skoro już o tym mowa… – Zmarszczył brwi i rozejrzał się wokół.
– O czym?
– O byciu dżentelmenem. Sądzę, że oczekuje się od nas, abyśmy opiekowali się damami.
– I co?
– Nie powinna ci towarzyszyć pokojówka?
– Mieszkam tuż za rogiem – odparła nieco zawiedziona, że tego nie pamiętał. Ona i jej siostry przyjaźniły się z jego siostrami. Nieraz nawet odprowadzał ją do domu. – Na Mount Street – dodała, kiedy nie zmienił wyrazu twarzy.
Zmrużył oczy i spojrzał w tamtą stronę, choć nie miała pojęcia, co chce przez to osiągnąć.
– Na litość boską, Colinie! To prawie na rogu Davies Street. Przecież to nie więcej niż pięć minut drogi od domu twojej matki. Cztery, jeśli idę szybciej.
– Przyglądałem się tylko, czy nie ma tam żadnych ciemnych bram i zaułków – odparł i spojrzał na nią. – Gdzie mógłby się ukrywać przestępca.
– W Mayf air?
– W Mayfair – odparł ponuro. – Naprawdę, uważam, że powinna ci towarzyszyć pokojówka. Nie chciałbym, aby coś ci się przydarzyło.
Szczerze ją wzruszyła jego troska, choć zdawała sobie sprawę, że równie troskliwie zaopiekowałby się każdą ze znajomych mu pań. Po prostu był takim typem mężczyzny.
– Zapewniam cię, że przestrzegam wszelkich zasad przy pokonywaniu większych odległości – odparła. – Ale tu jest naprawdę blisko. Kilka przecznic. Nawet mojej mamie to nie wadzi.
Bridgerton zacisnął szczęki.
– Nie wspominając już o tym – dodała – że mam dwadzieścia osiem lat.
– A co to ma do rzeczy? Ja mam trzydzieści trzy, jeśli chcesz wiedzieć.
Nie było to dla niej żadną nowością, wiedziała o wielu sprawach, które go dotyczyły.
– Colinie – odezwała się z lekką irytacją.
– Penelope – odparł dokładnie tym samym tonem.
Odetchnęła głęboko.
– Uwierz mi, ja już naprawdę dość pewnie siedzę w tej szufladzie. Nie muszę martwić się tym wszystkim, co mnie obchodziło w wieku siedemnastu lat.
– Nie przypuszczam…
Penelope wsparła dłoń na biodrze.
– Spytaj siostry, jeśli mi nie wierzysz.
Spojrzał na nią i spoważniał nagle. Jeszcze nigdy go tak poważnym nie widziała.
– Staram się nigdy nie pytać mojej siostry o sprawy, które wymagają zdrowego rozsądku.
– Colinie! – wykrzyknęła Penelope. – Cóż za straszne rzeczy mówisz!
– Nie powiedziałem, że jej nie kocham. Nie powiedziałem nawet, że jej nie lubię. Wiesz dobrze, że uwielbiam Eloise. Jednak…
– Wszystko, co zaczyna się od "jednak", musi być nieprzyjemne – mruknęła Penelope.
– Eloise – odparł z charakterystyczną dla siebie wyniosłością – powinna już dawno wyjść za mąż.
No tak, tym razem naprawdę przeholował, zwłaszcza jeśli chodzi o ton głosu.
– Ktoś mógłby powiedzieć – odparowała Penelope, lekko unosząc podbródek – że i ty także dawno powinieneś być żonaty.
– Och, pr…
– Jak sam mnie o tym dumnie poinformowałeś, masz już trzydzieści trzy lata.
Pod lekkim rozbawieniem dostrzegła na jego twarzy cień irytacji, co sugerowało, iż wkrótce Colinowi zmieni się humor.
– Penelope, nawet…
– Starzec! – syknęła.
Zaklął pod nosem, co już samo w sobie było niezwykłe, bo nigdy dotąd nie czynił tego w obecności dam. Powinna była chyba odebrać to jako ostrzeżenie, ale była zbyt zirytowana. Przypuszczała, że stare powiedzenie mówi prawdę: z odwagi rodzi się odwaga.
A może raczej brak rozsądku rodzi brak rozsądku, ponieważ spojrzała na swego rozmówcę wyniośle i zapytała:
– Czy obaj twoi bracia nie byli już przypadkiem żonaci w wieku trzydziestu lat?
Ku jej zdumieniu Colin uśmiechnął się tylko i skrzyżował ramiona na piersi, opierając się barkiem o drzewo, pod którym stali.
– Moi bracia i ja to całkiem odmienne typy.
Penelope uznała, że to stwierdzenie wiele o nim mówi, ponieważ większość "towarzystwa", wliczając w to także lady Whistledown, uważała, że bracia Bridgertonowie są do siebie bardzo podobni. Niektórzy posuwali się jeszcze dalej, twierdząc, że panowie mogliby wymieniać się między sobą. Penelope nie przypuszczała, żeby którykolwiek z nich miał o to pretensje – wszyscy wydawali się usatysfakcjonowani takim porównaniem, tym bardziej, że lubili się wzajemnie. Może jednak się myliła.
Albo nigdy zbyt dokładnie się im nie przyjrzała.
Byłoby to cokolwiek dziwne, miała bowiem wrażenie, iż pół życia spędziła na obserwowaniu Colina Bridgertona.
Powinna była jednak pamiętać, że jeśli nawet Colin miał humory, nigdy nie dopuścił, aby była tego świadkiem. Pochlebiała sobie, sądząc, że ten przytyk o żonatych braciach dotknął go w jakikolwiek sposób.
Nie, jego ripostą był beztroski uśmiech, stosowny żart. Gdyby kiedykolwiek stracił panowanie nad sobą…
Penelope lekko pokręciła głową. Nie mogła tego pojąć. Colin nigdy się nie denerwował, a przynajmniej nie przy niej. Musiałby być rzeczywiście głęboko poruszony, żeby się z tym zdradzić. Jednak do takiego stanu mógłby go doprowadzić tylko ktoś, na kim mu naprawdę zależało.
Colin bardzo ją lubił… może nawet bardziej niż innych, ale nie zależało mu na niej. Nie w ten sposób.
– Może zgódźmy się, że się nie zgadzamy – rzekła wreszcie.
– Na jaki temat?
– Eee… Na temat tego, co może, a czego nie może stara panna.
Wydawał się rozbawiony jej wahaniem.
– Ale to zmusiłoby mnie do tego, abym zwrócił się do mojej siostry o radę. Jak zapewne rozumiesz, byłoby to dla mnie niezmiernie trudne.