Выбрать главу

Zaintrygowana podeszła do stołu i nie dotykając stronic, przebiegła je wzrokiem. Wyglądało na to, że był to dziennik, pośrodku prawej stronicy umieszczono bowiem datę, a kilka wierszy poniżej widniał tekst.

22 lutego 1824

Góry Trodos, Cypr

Penelope podniosła dłoń do ust. To pisał Colin! Mówił jej przecież, że zamiast do Grecji pojechał na Cypr. Nie miała jednak pojęcia, że prowadził dziennik.

Podniosła stopę, aby odejść, ale jej ciało nie chciało słuchać. Pomyślała sobie, że nie powinna tego czytać. To prywatne zapiski. Powinna odejść.

– Odejść – mruknęła, spoglądając w dół, na swe niesforne stopy. – Odejść.

Stopy ani drgnęły.

Może jednak nie ma w tym nic złego. W końcu, czy istotnie naruszy prywatność Bridgertona, jeśli przeczyta tylko te strony, które są widoczne, nie odwracając kartek? Pozostawił przecież dziennik otwarty, cały świat mógł go sobie obejrzeć.

Colin miał jednak wszelkie powody, aby sądzić, że nikt nie zajrzy do jego dziennika, nawet jeśli pozostawi go na kilka chwil. Prawdopodobnie wiedział, że matka i siostry wyjechały na pół dnia. Większość gości przyjmowano w dużym salonie na parterze, o ile Penelope wiedziała, tylko ona i Felicity były wprowadzane tutaj. A skoro Colin się jej nie spodziewał (a właściwie w ogóle o niej nie myślał), nie przyszło mu do głowy, że nie powinien pozostawiać zeszytu na stole.

Z drugiej strony nie zamknął go.

Nie zamknął, do licha! Gdyby ten dziennik skrywał jakieś ważne tajemnice, Colin chowałby go z większą troską, wychodząc z domu. W końcu nie był głupcem.

Penelope pochyliła się w przód.

O, do licha! Z tej odległości nie mogła odczytać słów. Nagłówek był czytelny, ponieważ wokół niego było pusto, właściwy tekst natomiast był zbyt mocno zbity. Uznała, że nie będzie czuła się tak winna, jeśli nie podejdzie już ani kroku bliżej. Oczywiście to, że przebyła już cały pokój, aby znaleźć się w miejscu, w którym teraz stała, nie miało żadnego znaczenia.

Postukała się palcem w policzek. No tak, co racja, to racja. Już dość dawno przeszła przez pokój, co oznaczało, że największy grzech już popełniła. Jeszcze jeden mały kroczek w porównaniu z całą szerokością salonu to nic, zupełnie nic.

Przesunęła się nieco bliżej, powtarzając sobie, że to się liczy jako pół kroku. Potem jeszcze jeden kroczek, pochyliła się i zaczęła czytanie od połowy zdania.

…w Anglii. Tu piasek zmienia barwę od brązowej do białej, a jego ziarenka są tak małe, że muska nagą stopę jak najdelikatniejszy jedwab. Woda ma kolor błękitu, o jakim Anglia nawet nie słyszała, akwamaryny z błyskiem słońca, i głębokiego kobaltu, gdy chmury przesłaniają niebo. Jest ciepła – zaskakująco, zdumiewająco ciepła – jak kąpiel, która jeszcze pół godziny temu była gorąca. Delikatne fale liżą brzeg z cichym pluskiem piany, łaskocząc skórę i zmieniając doskonały piasek w rozkoszną maź, która przelewa się i ślizga między palcami, aż kolejna fala znów ją zmyje.

Łatwo zrozumieć, czemu mówi się o tym miejscu jako o kolebce Afrodyty. Z każdym krokiem wydaje mi się, że za chwilę ją ujrzę, jak z obrazu Botticellego: wyłaniającą się z morza, unoszącą w doskonałej równowadze na olbrzymiej muszli, z długimi, tycjanowskimi włosami tańczącymi wokół jej głowy.

Gdyby miała urodzić się kobieta doskonała, z pewnością stałoby się to tutaj. Jestem w raju. A jednak…

A jednak z każdym ciepłym powiewem czy spojrzeniem w bezchmurne niebo przypominam sobie, że to nie jest mój dom, że urodziłem się, żeby żyć gdzie indziej. To nie gasi żądzy… nie, przymusu! – podróżowania, oglądania, poznawania… Ale budzi dziwne pragnienie dotknięcia mokrego od rosy trawnika, poczucia chłodnej mgły na twarzy, a nawet wspomnienie radości, jaką przynosi pierwszy słoneczny dzień po tygodniu deszczu.

Tutejsi ludzie nie znają tej radości. Ich dni zawsze są piękne. Czy można docenić piękno, jeśli jest ono stale obecne w czyimś życiu?

22 lutego 1824

Góry Trodos, Cypr.

Dziwne, ale jest mi zimno. Oczywiście, jest luty, a ja jako Anglik jestem przyzwyczajony do lutowego chłodu (podobnie jak do chłodu paru innych miesięcy, które mają w nazwie "r"), lecz przecież nie jestem w Anglii. Jestem na Cyprze, w sercu Morza Śródziemnego, a dwa dni temu byłem w Paphos, na południowo-zachodnim brzegu wyspy, gdzie słońce świeci mocno, a woda jest słona i ciepła. Stąd widzę szczyt Olimpu, pokryty śniegiem tak białym, że patrząc nań, można na chwilę oślepnąć.

Wspinaczka na tę wysokość była niebezpieczna, za każdym niemal zakrętem czaiło się niebezpieczeństwo. Droga jest prymitywna, spotkaliśmy na niej

Penelope wydała cichy jęk protestu, kiedy stwierdziła, że stronica kończy się w połowie zdania. Kogo spotkali? Co się wydarzyło? Jakie niebezpieczeństwo?

Wpatrywała się w zeszyt, umierając z pragnienia, aby odwrócić kartkę i dowiedzieć się, co się stało dalej. Zaczynała jednak czytać z przekonaniem, że nie narusza prywatności Colina, gdyż pozostawił dziennik otwarty. A ona tylko popatrzyła na to, co i tak było widać…

Odwrócenie kartki to jednak całkiem co innego.

Wyciągnęła rękę i cofnęła ją szybko. To nie było uczciwe. Nie mogła czytać dziennika. Nic poza tym, co już przeczytała.

Z drugiej strony widać było, że ten tekst wart jest przeczytania. To zbrodnia, że Colin chowa go dla siebie. Słowa powinny być szanowane, udostępniane. Powinny być…

– O, do licha! – mruknęła do siebie. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć strony.

– Co ty tu robisz?

Penelope obróciła się na pięcie.

– Colin!

– Rzeczywiście – warknął.

Odskoczyła. Po raz pierwszy użył przy niej takiego tonu. Nie sądziła nawet, że jest do niego zdolny.

Wielkimi krokami podszedł do stolika, chwycił dziennik i zatrzasnął.

– Co tu robisz? – zapytał.

– Czekam na Eloise – wykrztusiła, czując, że nagle zaschło jej w gardle.

– W saloniku na piętrze?

– Wickham zawsze mnie tu przyprowadza. Twoja matka kazała mu traktować mnie jak członka rodziny. I… eee… on… eee… – Zauważyła, że zaczyna wykręcać sobie palce, i zmusiła się, żeby przestać. – To samo z moją siostrą Felicity. Ona i Hyacinth są tak dobrymi przyjaciółkami… Przykro mi… myślałam, że wiesz.

Bridgerton beztrosko odrzucił oprawny w skórę zeszyt na najbliższy fotel i skrzyżował ramiona.

– A ty masz zwyczaj czytać osobiste zapiski innych ludzi?

– Nie, oczywiście, że nie. Ale był otwarty i… – Przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, jak głupio brzmi ta wymówka. – I to jest pokój dostępny dla wszystkich – wymamrotała, czując, że powinna zamilknąć. – Trzeba było zabrać go ze sobą.

– Tam, dokąd się udałem – wycedził Colin, wyraźnie nadal wściekły – człowiek zwykle nie zabiera książek.

– Ten zeszyt nie jest taki duży – odparła, zastanawiając się, dlaczego wciąż jeszcze coś mówi.

– Na miłość boską! Czy koniecznie chcesz, żebym wymówił w twojej obecności słowo "wygódka"?

Penelope poczuła, że oblewa się rumieńcem.

– Chyba już pójdę – rzekła. – Powiedz Eloise…

– To ja pójdę – warknął Colin. – I tak się dzisiaj wyprowadzam. Równie dobrze mogę zrobić to teraz, skoro już prawie tu zamieszkałaś.

Penelope nie sądziła, że słowa mogą sprawić fizyczny ból, ale w tej chwili przysięgłaby, że poczuła, jak ostrze noża wbija jej się w pierś. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, ile to dla niej znaczyło, że lady Bridgerton otwarła dla niej swój dom.