W głębi ducha wiedziała, że potrafi być wesołą, dowcipną i miłą, jednak przymioty te zawsze gdzieś się zapodziewały, gdy ich potrzebowała.
Co gorsza, matka nie pozwalała jej ubierać się zgodnie z upodobaniami. Jeśli nie odziewała dziewczyny w obowiązkową dla wszystkich młodych panien biel (która wcale nie pasowała do jej karnacji), nakazywała jej nosić szpecącą żółć, czerwień i oranż. Tylko raz Penelope odważyła się zasugerować zieleń, na co rodzicielka wsparła dłonie na rozłożystych biodrach i oświadczyła, że zielony jest zbyt melancholijny.
Pani Featherington uważała, że żółty jest kolorem radości, a radosna dziewczyna bez trudu znajdzie sobie męża.
Ostatecznie Penelope uznała, że najlepiej nie zastanawiać się nad sposobem rozumowania matki. Pokornie pozwalała odziewać się w żółć, oranż, a czasem czerwień, choć barwy te w połączeniu z jej brązowymi oczami i rudawymi włosami sprawiały, że wyglądała wręcz smutno, żeby nie powiedzieć żałośnie. Ponieważ nie mogła nic na to poradzić, postanowiła, że przyjmie to brzemię z uśmiechem, a jeśli nie zdoła wygiąć ust w uśmiechu, przynajmniej nie będzie publicznie ronić łez.
Z dumą konstatowała, że nigdy jeszcze jej się to nie zdarzyło.
Jakby nie dość było tego wszystkiego, w tym samym roku 1813 pewna tajemnicza (i fikcyjna) lady Whistledown zaczęła publikować trzy razy w tygodniu "Kroniki Towarzyskie". Jednostronicowe gazetki błyskawicznie stały się sensacją. Nikt nie wiedział, kim naprawdę jest lady Whistledown, lecz każdy zdawał się mieć swoją teorię. Przez wiele tygodni – a właściwie miesięcy – w Londynie nie mówiło się o niczym innym. Przez pierwsze trzy tygodnie gazetkę rozdawano za darmo – akurat tyle czasu, aby "towarzystwo" się do niej przyzwyczaiło, po czym nagle dostawy się urwały, a gazeciarze zaczęli sprzedawać pisemko po niebotycznej cenie pięciu centów za egzemplarz. Wtedy jednak nikt już nie umiał żyć bez codziennej dawki ploteczek i każdy chętnie za nie płacił. A pewna kobieta (choć niektórzy sądzili, że raczej mężczyzna) z dnia na dzień stawała się coraz bogatsza.
Główną cechą różniącą "Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown" od innych czasopism było to, że autorka – w przeciwieństwie do plotkarskiej konkurencji – nigdy nie używała skrótów, takich jak lord P. czy lady B., lecz wymieniała bohaterów z nazwiska.
Jeśli więc chciała napisać o pannie Featherington, nie krępowała się. Pierwszy występ Penelope w "Kronikach Towa¬rzyskich Lady Whistledown" wyglądał następująco:
Nieszczęsna suknia panny Penelope Featherington sprawiła, że biedna dziewczyna przypominała ni mniej, ni więcej tylko przejrzały owoc cytrusa.
Cios dość bolesny, lecz niestety była to szczera prawda. Następna opinia wcale nie była lepsza:
Nie słyszano, aby Penelope Featherington w ogóle się odezwała i nic dziwnego! Biedna dziewczyna zapewne utonęła w falbankach swej sukni.
Penelope mogła być pewna, że nie zyska na popularności dzięki takim komentarzom.
Sezon jednak nie zamienił się w całkowitą katastrofę. Okazało się, że jest kilkoro ludzi, z którymi panna Featherington nie obawia się rozmawiać. Zdumiewające było to, jak bardzo polubiły się z lady Bridgerton. Penelope z zaskoczeniem stwierdziła, że zwierza się uroczej wicehrabinie ze spraw, o jakich nigdy nie wspomniałaby własnej matce. W tym czasie poznała też Eloise, młodszą siostrę jej ukochanego Colina. Dziewczyna właśnie skończyła siedemnaście lat, lecz matka rozsądnie pozwoliła jej zaczekać z debiutem towarzyskim jeszcze rok, choć Eloise nie brakowało ani urody, ani czaru Bridgertonów.
Spędzając popołudnia w zielono-kremowym salonie rezydencji Bridgertonów, od czasu do czasu Penelope spotykała Colina, który w wieku dwudziestu dwóch lat wciąż jeszcze mieszkał z rodziną. A im lepiej go poznawała, tym głębszym uczuciem darzyła.
Colin był inteligentny, śmiały, obdarzony specyficznym, nieco szalonym poczuciem humoru, które sprawiało, że kobiety mdlały na jego widok, ale przede wszystkim…
Był miły.
Miły. Głupie określenie. Powinno brzmieć banalnie, ale do niego pasowało znakomicie. Zawsze miał Penelope coś miłego do powiedzenia, a kiedy i ona wreszcie zebrała się na odwagę, żeby odpowiedzieć (nie licząc zwyczajowych powitań i pożegnań), słuchał jej bardzo uważnie, co ułatwiało kolejną rozmowę.
Pod koniec sezonu Penelope stwierdziła, że Colin Bridgerton to jedyny mężczyzna, z którym udało jej się normalnie porozmawiać.
To była miłość. Miłość, miłość, miłość, miłość, miłość. Głupie gryzmoły na nieprzyzwoicie drogim papierze listowym "Pani Colinowa Bridgerton", "Penelope Bridgerton", "Colin Colin Colin". Papier ten oczywiście wędrował do ognia, skoro tylko Penelope usłyszała kroki na korytarzu.
Cudownie było kochać… nawet jednostronnie… tak miłą osobę. Przynajmniej czuła się naprawdę rozsądna.
I doprawdy nie miało znaczenia, że przy tym wszystkim Colin był bajecznie przystojny. Miał słynne kasztanowe włosy Bridgertonów, pełne i uśmiechnięte usta Bridgertonów, szerokie ramiona, sześć stóp wzrostu i dodatkowo parę najbardziej zabójczo zielonych oczu, jakie kiedykolwiek ozdabiały ludzką twarz.
Oczu, o jakich śnią dziewczęta.
Więc Penelope śniła, śniła i śniła…
Kwiecień 1814 roku Penelope spędzała w Londynie, a choć nadal przyciągała dokładnie tę samą liczbę adoratorów (czyli zero), ostatecznie jej drugi sezon nie okazał się całkiem stracony. Zgubiwszy zbędne trzynaście kilo, wreszcie mogła określić swą figurę jako "ładnie zaokrągloną", a nie "obrzydliwie tłustą". Oczywiście, daleko jej było do smukłości, która wówczas królowała w modzie, ale przynajmniej schudła na tyle, że cała jej garderoba nadawała się do wymiany. Niestety, matka w dalszym ciągu nalegała na żółć bądź oranż z okazjonalną odrobiną czerwieni. W konsekwencji lady Whistledown napisała:
Panna Penelope Featherington, najmniej próżna z sióstr Featherington, miała na sobie suknię barwy cytryny, od której patrzącym robiło się kwaśno w ustach.
Tym razem przynajmniej można się było domyślić, że Penelope była najbardziej inteligentną przedstawicielką swojej rodziny, choć doprawdy marna to była pociecha.
Penelope nie była jednakowoż jedyną panną zaszczyconą komentarzem przez złośliwą felietonistkę. Ciemnowłosa Kate Sheffield w swej żółtej sukni została porównana do przywiędłej dalii, a mimo to wyszła za mąż za Anthony'ego Bridgertona, starszego brata Colina i do tego wicehrabiego!
Więc Penelope również nie traciła nadziei.
Wiedziała wprawdzie, że Colin się z nią nie ożeni, jednak przynajmniej tańczył z nią na każdym balu, zabawiał rozmową, a czasem nawet śmiał się z jej dowcipów. I to jej musiało wystarczyć.
Tak minął Penelope trzeci, a potem czwarty sezon. Jej starsze siostry, Prudence i Philippa, znalazły sobie wreszcie mężów i wyprowadziły się z domu. Pani Featherington nie traciła nadziei, gdyż każda z jej córek potrzebowała pięciu sezonów, aby złapać męża, lecz Penelope wiedziała, iż jej przeznaczeniem jest staropanieństwo. Nieuczciwie byłoby wychodzić za kogoś, kiedy tak szaleńczym uczuciem darzyła Colina. Zwłaszcza że gdzieś w zakamarkach mózgu, głęboko pomiędzy koniugacją francuską, której nigdy nie opanowała, a arytmetyką, która nigdy nie była jej potrzebna – wciąż skrywała cień nadziei.
Aż do tamtego dnia.