– Nigdy w życiu – obiecał.
– No cóż, myślę, że czytałam go z taką przyjemnością, gdyż czułam, iż pisanie go tobie również sprawiło przyjemność.
Colin milczał przez dłuższą chwilę. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że lubi pisać; on to po prostu robił. Pisał, ponieważ nie wyobrażał sobie, że mógłby tego nie robić. Jak mógłby wędrować do dalekich ziem i nie spisywać wszystkiego, co widział, czego doświadczył, a szczególnie tego, co czuł?
Kiedy jednak teraz o tym myślał, zdał sobie sprawę, że istotnie odczuwał przypływ satysfakcji za każdym razem, kiedy udało mu się napisać właściwe zdanie, frazę, która doskonale pasowała do rzeczywistości. Siadywał na plaży o zmierzchu, czując na skórze ciepło ostatnich promieni słońca, a pod stopami piasek, niby tak szorstki, a jednak zadziwiająco gładki. Były to niebiańskie chwile – pełne absolutnego spokoju, który człowiek odczuwa jedynie u schyłku lata (lub na wspaniałych plażach Morza Śródziemnego). Siedział i myślał, jak opisać wodę.
Siedział tak całe wieki – pewnie pełne pół godziny – z piórem wiszącym nad kartką, czekając na natchnienie. I nagle zrozumiał, że jej temperatura jest dokładnie taka sama jak nieco wystygłej kąpieli… i jego twarz rozjaśniła się szerokim uśmiechem.
Tak, lubił pisać. Dziwne, że nigdy wcześniej sam na to nie wpadł.
– Dobrze jest mieć coś takiego w życiu – odezwała się cicho Penelope. – Coś przynoszącego zadowolenie… co wypełni godziny poczuciem celu. – Splotła dłonie na kolanach, pozornie pochłonięta oglądaniem kostek palców. – Nigdy nie rozumiałam osławionych rozkoszy lenistwa.
Colin zapragnął nagle dotknąć końcami palców jej podbródka, zobaczyć jej oczy, kiedy zapyta: "A co ty robisz, aby wypełnić godziny poczuciem celu?" Ale nie zrobił tego. Byłoby to stanowczo zbyt śmiałe, a dla niego oznaczałoby przyznanie się, jak bardzo zależy mu na odpowiedzi.
Zadał to pytanie, pilnując, aby dłonie pozostały nieruchome.
– Właściwie nic – odparła, wciąż przyglądając się paznokciom. Nagle podniosła wzrok. – Lubię czytać – rzekła. – Czytam nawet bardzo dużo. Czasem coś haftuję, ale nie jestem w tym bardzo dobra. Chciałabym robić coś więcej, lecz…
– Co? – dopytywał się Colin.
Penelope pokręciła głową.
– Nic takiego. Powinieneś być wdzięczny losowi za te podróże. Zazdroszczę ci.
Zapadło długie milczenie. Nie było ono niezręczne, lecz dziwne. Wreszcie Colin przerwał je raptownie.
– To nie wystarczy.
Ton jego głosu tak bardzo nie pasował do ich rozmowy, że Penelope wytrzeszczyła oczy.
– Co masz na myśli? – zapytała.
Beztrosko wzruszył ramionami.
– Człowiek nie może wiecznie podróżować. Wtedy straciłoby to cały swój urok.
Penelope zaśmiała się, ale potem spojrzała na niego i zrozumiała, że mówi poważnie.
– Przepraszam – szepnęła. – Nie chciałam być grubiańska.
– Nie byłaś grubiańska – odparł, pociągając łyk lemoniady. Część płynu rozlała się na stół, kiedy odstawiał szklankę. Widać było, że nie jest przyzwyczajony do używania lewej dłoni. – Dwie najprzyjemniejsze części podróży – wyjaśnił, ocierając usta czystą serwetką – to wyjazd i powrót do domu, a poza tym, gdybym miał podróżować zbyt długo, zatęskniłbym za rodziną.
Penelope nie wiedziała, co odpowiedzieć – nie przychodziło jej do głowy nic, co nie zabrzmiałoby banalnie.
Bridgerton również przez chwilę milczał, po czym głośno zamknął dziennik.
– Dobrze i przyjemnie jest prowadzić dziennik, kiedy się podróżuje – rzekł. – Ale kiedy jestem w domu, wciąż nie mam co ze sobą zrobić.
– Trudno mi w to uwierzyć.
Nie odpowiedział, tylko sięgnął po kawałek sera. Penelope obserwowała, jak je, a potem, kiedy popił lemoniadą, zauważyła, że jego nastrój nagle się zmienił. Wydał jej się spięty, bardziej nerwowy.
– Czytałaś ostatnie wydanie Whistledown?
Penelope zamrugała, zaskoczona nagłą zmianą tematu.
– Tak, oczywiście, dlaczego pytasz? Czy nie czytają jej wszyscy?
Machnął ręką, zbywając pytanie.
– Zauważyłaś, jak mnie opisuje?
– Hm, prawie zawsze w bardzo korzystnym świetle, nieprawdaż?
Znów uniósł dłoń, jakby chciał jej przerwać, tym razem z wyraźną wzgardą.
– Tak, nie o to mi chodzi – rzucił z lekkim roztargnieniem.
– Może uważałbyś, że o to chodzi – nerwowo odparła Penelope – gdyby przyrównano cię do przejrzałego cytrusa.
Colin skrzywił się, dwukrotnie otworzył i zamknął usta, zanim powiedział:
– Jeśli poczujesz się od tego lepiej, to ci powiem, że nie pamiętałem tego określenia do tej pory. – Urwał, zamyślił się na chwilę, po czym dodał: – Właściwie nadal go nie pamiętam.
– Nie szkodzi – odparła, przybierając najlepszą minę do złej gry, na jaką ją było stać. – Zapewniam cię, że jestem ponad to. Zawsze przy tym lubiłam pomarańcze i cytryny.
Colin znowu zaczął coś mówić, urwał, spojrzał na nią i stwierdził:
– Mam nadzieję, że to, co teraz powiem, nie będzie odrażająco nieczułe i obraźliwe, ale jeśli weźmie się pod uwagę, co robiłem i mówiłem, naprawdę nie mam się na co uskarżać.
Penelope doszła do wniosku, że to aluzja do jej słów.
– Ale mówię ci to w nadziei, że może zrozumiesz – ciągnął, ogarniając ją pełnym żaru spojrzeniem.
Komplement. Dziwny, niezwykły, ale komplement. Penelope miała wielką ochotę położyć dłoń na jego ręce, ale oczywiście nie mogła. Skinęła zatem tylko głową i zapewniła go:
– Colinie, możesz mi powiedzieć, co tylko zechcesz.
– Moi bracia… zaczął – oni… – Urwał, przez chwilę trwał z niewidzącym wzrokiem wbitym w okno, po czym spojrzał znowu na nią. – Doszli do czegoś. Anthony jest wicehrabią, Bóg jeden wie, że nie chciałbym tej odpowiedzialności, ale ma cel w życiu. Cała nasza spuścizna znajduje się w jego rękach.
– Nawet więcej, jak mi się zdaje – cicho wtrąciła Penelope.
Colin spojrzał pytająco.
– Myślę, że twój brat czuje się odpowiedzialny za całą rodzinę – odrzekła. – To bardzo duży ciężar.
Colin usiłował zachować obojętny wyraz twarzy, ale nigdy nie byłby dobrym pokerzystą. Zgroza, jaką czuł, musiała odmalować się w jego spojrzeniu, bo Penelope prawie zerwała się z miejsca, żeby dodać:
– Ale jemu to na pewno nie przeszkadza! To część jego roli.
– Właśnie! – wykrzyknął Colin, jakby odkrył coś naprawdę ważnego. W przeciwieństwie do tej… tej bezsensownej rozmowy o jego życiu. Nie miał się na co uskarżać. Wiedział, że nie ma się na co uskarżać, a jednak…
– Wiedziałaś, że Benedict maluje? – zapytał nagle.
– Oczywiście – odparła. – Wszyscy wiedzą, że maluje. Jeden z jego obrazów wisi w Galerii Narodowej. Chyba wkrótce umieszczą tam drugi, jakiś pejzaż.
– Naprawdę?
Skinęła głową.
– Eloise mi powiedziała.
Colin posmutniał.
– Więc pewnie to prawda. Nie wierzę, że nikt mi o tym nie wspomniał.
– Przecież cię nie było – przypomniała mu.
– Chciałem tylko powiedzieć – ciągnął – że obaj mają cel w życiu. Ja nie mam nic.
– To nie może być prawdą – odrzekła.
– Mam wrażenie, że to ja powinienem wiedzieć.
Penelope odsunęła się, zaskoczona ostrym tonem jego głosu.
– Wiem, co myślą o mnie ludzie – jęknął, a choć Penelope postanowiła się nie odzywać i pozwolić mu wyjaśnić sprawę do końca, nie mogła się powstrzymać, żeby nie wtrącić:
– Wszyscy cię lubią. Uwielbiają cię.
– Wiem – burknął z przerażoną, a jednocześnie bardzo zagubioną miną – ale… – Przeczesał dłonią włosy. – Boże, jak to powiedzieć, żeby nie zrobić z siebie kompletnego idioty?