– …że gdyby lady Whistledown był ktoś oczywisty, do tej pory zostałby już zdemaskowany, nieprawdaż?
– Musi to być ktoś, kogo nikt nie podejrzewa – zgodziła się lady Danbury. – Musi tak być.
Penelope znów przytaknęła. Lady Danbury mówiła dziwnie, ale zupełnie logicznie.
– Dlatego właśnie – zakończyła starsza pani tryumfalnie – ja nie jestem dobrą kandydatką.
Penelope zamrugała, nie całkiem pojmując sens wywodu.
– Słucham?
– Och, daj spokój! – Lady Danbury obrzuciła ją pogardliwym spojrzeniem. – Myślisz, że ty jako pierwsza mnie podejrzewałaś?
Panna Featherington pokręciła głową.
– I tak myślę, że to pani.
Widać było, że jej słowa wzbudziły szacunek u starszej damy. Skinęła nawet głową z aprobatą.
– Jesteś bardziej pyskata, niż na to wyglądasz.
Felicity pochyliła się do niej i konspiracyjnym szeptem podsumowała:
– To prawda.
Penelope trzepnęła siostrę po ręce.
– Felicity!
– Chyba koncert się już zaczyna – zauważyła Eloise.
– Niebiosa, ratunku! – zawołała lady Danbury. – Nie wiem, po co… Pan Bridgerton!
Penelope odwróciła się już ku niewielkiej zaimprowizowanej scenie, ale w tej samej chwili obejrzała się i dostrzegła Colina, który przeciskał się pomiędzy rzędami w kierunku pustego miejsca obok lady Danbury. Po drodze przepraszał wszystkich, o których kolana zawadził. Przeprosinom towarzyszył oczywiście zabójczy uśmiech, który sprawił, że co najmniej trzy damy omal nie zemdlały na swoich krzesłach.
Penelope zmarszczyła czoło. Obrzydlistwo.
– Czy mi się zdaje, czy warknęłaś? – zagadnęła ją Felicity.
– Colin! – zawołała Eloise. – Nie wiedziałam, że się zjawisz!
Jej brat wzruszył ramionami, uśmiechając się kącikiem ust.
– Zmieniłem zdanie w ostatniej chwili. Zawsze kochałem muzykę.
– To doprawdy wyjaśnia twoją obecność tutaj – odparła jego siostra dziwnie oschłym tonem.
Colin przyjął jej stwierdzenie lekkim drgnieniem brwi, po czym przeniósł wzrok na panny Featherington.
– Dobry wieczór.
Penelope potrzebowała dłuższej chwili, żeby odzyskać zdolność mówienia. Dziś po południu rozstali się w dość niezręcznej atmosferze, a teraz on przyglądał jej się z przyjaznym uśmiechem.
– Dobry wieczór, panie Bridgerton – wykrztusiła wreszcie.
– Czy ktokolwiek wie, co jest dzisiaj w programie? – zapytał z ogromnym zainteresowaniem.
Penelope podziwiała w Colinie umiejętność spoglądania na rozmówcę w taki sposób, jakby nie było dla niego na świecie nic ważniejszego od jego kolejnej wypowiedzi. Można to było uznać za prawdziwy talent. Zwłaszcza teraz, kiedy wszyscy wiedzieli, że doprawdy niewiele go obchodzi, co dziewczęta Smythe-Smith wybrały na dzisiejszy wieczór.
– Sądzę, że Mozart – poinformowała Felicity. – Prawie zawsze wybierają Mozarta.
– Cudnie – odparł Colin, rozpierając się w fotelu, jakby właśnie spożył doskonały posiłek. – Uwielbiam pana Mozarta.
– W takim razie – zaskrzeczała lady Danbury – pewnie będziesz pan chciał zwiać, póki jeszcze pora.
– Proszę nie mówić głupstw – odrzekł. – Dziewczęta na pewno dadzą z siebie wszystko.
– O, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości – wyraziła swoje zdanie Eloise.
– Pssst! – syknęła Penelope. – Chyba są już gotowe.
Sama przed sobą musiała przyznać, że wcale nie kwapi się do wysłuchania Smythe-Smithowskiej wersji "Eine Kleine Nachtmusik". W obecności Colina czuła się jednak dość dziwnie. Nie wiedziała, co mu powiedzieć… zwłaszcza że to, co miała do powiedzenia, wykluczało obecność Eloise, Felicity, a już z pewnością lady Danbury.
Jeden z kamerdynerów podszedł i zdmuchnął kilka świec na znak, że koncert zaraz się zacznie. Penelope zacisnęła zęby i przełknęła ślinę, żeby zablokować kanaliki słuchowe (nie pomogło), zanim zaczną się tortury.
A te trwały… trwały… trwały…
Penelope nie wiedziała, co jest dla niej gorsze – muzyka czy świadomość, że Bridgerton siedzi tuż za nią. Czuła mrowienie na karku, nie wiedziała, co zrobić z dłońmi, wybijała rytm palcami na ciemnoniebieskim aksamicie sukni.
Nadszedł wreszcie moment, kiedy kwartet Smythe-Smithów zakończył występ. Trzy panny z promiennymi minami przyjmowały uprzejme oklaski. Czwarta – wiolonczelistka – wyglądała tak, jakby chciała się zapaść pod ziemię.
Penelope westchnęła. Ona przynajmniej nie musiała demonstrować swoich wad i nieudolności, jak te dziewczęta. Zawsze wolno jej było wtopić się w cień, cicho snuć się pod podcieniami sali balowej, obserwować, jak inne panny zmieniają się na parkiecie. O, tak, matka próbowała ją ciągnąć za sobą tu czy tam, podstawiając pod nos kawalerom do wzięcia, ale w niczym – w niczym! nie przypominało to upokorzenia, jakiego doświadczyły panny Smythe-Smith.
Uczciwie trzeba przyznać jednak, że trzy panny z kwartetu wydawały się rozkosznie nieświadome swego braku talentu. Penelope uśmiechała się zatem i klaskała, aby nie rozwiać ich słodkich złudzeń.
Jeśli lady Danbury miała rację, lady Whistledown nie napisze ani słowa o koncercie.
Aplauz zamarł dziwnie szybko i wkrótce wszyscy zaczęli wstawać z miejsc, wymieniając uprzejme uwagi i co chwila zezując na skromny poczęstunek, wystawiony na stołach w głębi sali.
– Lemoniada – mruknęła Penelope. Świetnie. Było jej koszmarnie gorąco – skąd jej przyszło do głowy wkładać aksamitną suknię w taki ciepły wieczór? – i chłodny napój na pewno dobrze jej zrobi. Colin pogrążony był w rozmowie z lady Danbury, uznała więc, że to doskonały moment, żeby się usunąć.
Zaledwie jednak chwyciła w dłoń szklankę, usłyszała za plecami boleśnie znajomy głos Bridgertona, wymawiający jej imię.
Obejrzała się i zanim sama zdała sobie sprawę z tego, co mówi, z jej ust padły słowa "przykro mi".
– Przykro?
– Tak – zapewniła go. – A przynajmniej tak sądzę.
Jego powieki zwęziły się odrobinę.
– Ta rozmowa z każdą chwilą robi się coraz bardziej intrygująca.
– Colinie…
Podał jej ramię.
– Może przejdziemy się po sali?
– Nie sądzę…
Podsunął ramię bliżej – niewiele, może o cal, ale jego intencje były oczywiste.
– Proszę – rzekł.
Skinęła głową i odstawiła lemoniadę.
– Doskonale.
Spacerowali w milczeniu przez prawie minutę. Wreszcie Colin przemówił pierwszy.
– Chciałem cię przeprosić.
– Przecież to ja wypadłam z pokoju jak burza – zauważyła Penelope.
Lekko przekrzywił głowę. Na ustach błąkał mu się pobłażliwy uśmieszek.
– Nie powiedziałbym, że "jak burza".
Penelope zmarszczyła brwi. Nie powinna była wychodzić w takim pośpiechu, ale gdy już tak się stało, była z tego dziwnie dumna. Niecodziennie taka kobieta jak ona tak dramatycznie opuszcza scenę.
– Nie powinnam była zachować się tak grubiańsko – mruknęła, teraz nie całkiem szczerze.
Bridgerton uniósł brwi, ale postanowił widocznie nie drążyć tej materii.
– Chciałem przeprosić – powtórzył. – Zachowałem się jak rozpuszczony dzieciak.
Penelope potknęła się o własne stopy.
Pomógł jej odzyskać równowagę, po czym rzekł:
– Wiem, że w moim życiu jest wiele, wiele rzeczy, za które powinienem być wdzięczny. Za które jestem wdzięczny – poprawił. Nie uśmiechał się, w oczach miał zakłopotanie. – Byłem niewybaczalnie nieuprzejmy, skarżąc się do ciebie.
– Nie – odparła. – Spędziłam cały wieczór na rozmyślaniu o tym, co powiedziałeś, a kiedy… – Przełknęła ślinę i oblizała usta, które nagle stały się suche. Cały dzień szukała odpowiednich słów, wydawało jej się nawet, że je znalazła, ale teraz, kiedy Colin stał u jej boku, nie mogła sobie przypomnieć ani jednego przeklętego zdania.