– Penelope, Penelope – szeptał, zastanawiając się, czemu jej imię brzmi w jego ustach tak słodko. Pożądał jej, pragnął, był pijany, oszołomiony namiętnością i chciał, aby ona czuła się tak samo. Nie próbowała wysunąć się z jego objęć, ale do tej pory nie reagowała. Wprawdzie zachwiała się na nogach i odpowiadając na jego pocałunek, rozchyliła wargi, ale poza tym nie uczyniła najmniejszego gestu.
Tymczasem w przyspieszonym oddechu i biciu serca Colin wyraźnie wyczuwał jej podniecenie.
Odsunął się, tylko o kilka cali, aby dotknąć jej podbródka i unieść jej twarz ku swojej. Zatrzepotała rzęsami, odsłaniając zamglone namiętnością oczy ponad lekko rozchylonymi, nabrzmiałymi od jego pocałunków ustami.
Była piękna. Cudownie, doskonale, poruszająco piękna. Nie wiedział, jak mógł tego nie zauważyć przez tyle lat.
Czy świat zaludniony był przez ślepców czy tylko przez głupców?
– Ty też możesz mnie pocałować – szepnął, lekko pochylając się ku niej.
Zamrugała spłoszona.
– Pocałunek – wymruczał, znów pochylając się nad jej ustami, choć tylko na krótką chwilę – jest dla dwojga.
Penelope drgnęła lekko.
– Co mam robić? – zapytała.
– Co zechcesz.
Powoli, nieśmiało uniosła dłoń do jego twarzy. Delikatnie przesunęła palcami po policzku, sunąc wzdłuż linii szczęki.
– Dziękuję – szepnęła.
Dziękuję?
Znieruchomiał.
Nic gorszego nie mogła powiedzieć. Nie chciał, aby mu dziękowano za pocałunek.
Czuł się winien.
I pusty.
Jak gdyby zrobił coś z litości. Co gorsza, w duchu wiedział, że gdyby zdarzyło się to kilka miesięcy temu, naprawdę byłoby to z litości.
I jak to, u diabła, o nim świadczy?
– Nie dziękuj – rzekł ponuro i cofnął się.
– Ale…
– Powiedziałem: nie! – rzucił ostro, odwracając się, jakby nie mógł znieść jej widoku, choć prawdą było, że nie mógł znieść samego siebie.
A co najgorsze – nie miał pojęcia dlaczego. Czy ten szarpiący, dojmujący ból to poczucie winy? Dlatego że nie powinien był Penelope całować? Dlatego że nie powinno mu się to było podobać?
– Colinie – szepnęła – nie bądź zły na siebie.
– Nie jestem – warknął.
– Poprosiłam, żebyś mnie pocałował. Praktycznie cię zmusiłam.
No tak, to najlepszy sposób, żeby poczuł się prawdziwym mężczyzną.
– Nie zmuszałaś mnie – wycedził.
– Nie, ale…
– Na litość boską, Peneiope, dość tego!
Odskoczyła, wytrzeszczając oczy.
– Przepraszam – szepnęła.
Spojrzał na jej dłonie. Drżały. Z bólem przymknął oczy. Dlaczego robił z siebie takiego kretyna?
– Penelope… – zaczął.
– Nie, nic nie szkodzi – przerwała mu pospiesznie. – Nie musisz nic mówić.
– Nie, powinienem.
– Wolałabym, żebyś milczał.
Nagle przybrała poważną i pełną godności minę. Golin poczuł się jeszcze gorzej. Stała nieruchomo, ze skromnie splecionymi dłońmi, z oczami spuszczonymi – nie całkiem wbitymi w podłogę, lecz przysłoniętymi powiekami.
Myślała, że pocałował ją z litości.
Trudna sprawa, bo właściwie częściowo chciał, aby tak myślała. Może wtedy i on przekonałby sam siebie, że to prawda. Że to tylko litość i na pewno nic więcej.
– Pójdę już – oznajmił stłumionym głosem. Słowa rozbrzmiały w cichym salonie jak krzyk.
Nie próbowała go powstrzymać. Ruszył w kierunku drzwi.
– Muszę iść – dodał, choć jego stopy odmówiły współpracy.
Skinęła głową.
– Nie… – zaczął, a potem przerażony słowami, które omal nie wymknęły mu się z ust, zdecydowanie ruszył do wyjścia.
Był już blisko drzwi, gdy Penelope zawołała "Co: nie?" Oczywiście. Musiała zawołać.
A on nie wiedział, co odpowiedzieć, ponieważ zamierzał rzec: "Nie pocałowałem cię z litości". Wynikało z tego, że chciał, by o tym wiedziała, a jeśli tego chciał, to znaczyło, że zależało mu na jej opinii, a to z kolei znaczyło, że…
– Muszę iść – wybuchnął desperacko, jakby się spodziewał, że gdy tylko opuści salon, jego myśli przestaną błąkać się po niebezpiecznych rubieżach. Przebył odległość, jaka dzieliła go od drzwi, licząc, że Penelope go zawoła, że bodaj wypowie jego imię.
Nie uczyniła tego.
Wyszedł więc.
I jeszcze nigdy nie czuł do siebie takiej odrazy.
Colin był w wyjątkowo podłym humorze już wcześniej, zanim w drzwiach stanął lokaj z wezwaniem od jego matki.
Później było coraz gorzej.
Piekło i demony. Znowu zacznie mu wiercić dziurę w brzuchu o małżeństwo. Jej wezwania zawsze miały coś wspólnego ze swatami. A on akurat nie był w nastroju.
Kochał swoją matkę. Nie mógł jej zignorować, więc po-mruczał, poburczał, nawet zaklął z cicha, ale posłusznie wciągnął buty, narzucił płaszcz i ruszył do drzwi.
Mieszkał w Bloomsbury, w niezbyt modnej jak dla arystokraty dzielnicy Londynu, choć Belford Square, przy którym wynajął mały, lecz elegancki domek z tarasem, z pewnością był adresem dobrym i akceptowanym.
Colin lubił Bloomsbury, gdzie za sąsiadów miał lekarzy, prawników, naukowców, ludzi, którzy naprawdę coś robili, a nie tylko snuli się po przyjęciach. Nie był gotów poświęcić swego dziedzictwa dla życia z pracy rąk – w sumie dość dobrze było być Bridgertonem – ale w obserwowaniu ludzi przy codziennych obowiązkach znajdował coś inspirującego.
Mógł pojechać powozem – właśnie podstawiono go po powrocie od Featheringtonów, ale potrzebował odetchnąć świeżym powietrzem. Poza tym przewrotnie zapragnął odwlec wizytę pod Numerem Piątym.
Jeśli matka zamierzała poprowadzić kolejny wykład na temat cnót związku małżeńskiego, a po nim przedstawić długawą dysertację odnośnie do atrybutów każdej panny do wzięcia w Londynie, może na niego spokojnie poczekać.
Przymknął oczy i jęknął. Musiał mieć gorszy humor, niż sobie to uświadamiał, skoro przeklinał nawet spotkanie z matką, którą darzył (podobnie jak wszyscy Bridgertonowie) ogromnym szacunkiem i uczuciem.
Wszystko przez Penelope.
Nie, wszystko przez Eloise, pomyślał, zgrzytając zębami. Lepiej zwalić na rodzeństwo.
Nie – opadł na fotel przy biurku. To wyłącznie jego wina. Kiedy był wściekły, mógł urywać ludziom głowy gołymi rękami. Jego i tylko jego wina.
Nie powinien był całować Penelope. Nieważne, że chciał ją pocałować, chociaż do momentu, w którym o tym wspomniała, praktycznie nie zdawał sobie z tego sprawy. I tak nie powinien był jej całować.
Choć z drugiej strony, jeśli się nad tym dobrze zastanowić, nie był całkiem pewien, dlaczego nie powinien był jej całować.
Podszedł do okna i oparł się czołem o szybę. Belford Square było spokojnym miejscem. Tylko kilku przechodniów w zasięgu wzroku. Prawdopodobnie byli to robotnicy pracujący przy budowie muzeum po wschodniej stronie placu – dlatego Colin wybrał rezydencję w zachodniej części – plac budowy to dość hałaśliwe sąsiedztwo.
Skierował wzrok na północ, ku pomnikowi Charlesa Jamesa Foxa. Oto człowiek, który miał cel w życiu. Nie zawsze lubiany, jeśli wierzyć starszym, lecz Colin powoli dochodził do wniosku, że sympatia ogółu jest dość mocno przeceniana. Bóg jeden wie, jak on sam był lubiany, a mimo to stał teraz ponury, wściekły i niezadowolony z życia, gotów rzucić się na każdego, kto mu wejdzie w drogę.
Westchnął ciężko i wyprostował, opierając się dłonią o ramę. Lepiej już wyjść z domu, zwłaszcza jeśli zamierza udać się do Mayfair piechotą. Odległość nie była duża. Jeśli pójdzie szybko (jak zawsze), dotrze tam za pół godziny, może trochę wcześniej, o ile nie będzie musiał przeciskać się pomiędzy spacerowiczami. Modne towarzystwo nigdy nie przebywało tak długo poza domem, oczywiście pomijając zakupy lub popularne ostatnimi czasy spacery po parku. Colin czuł jednak, że musi ochłonąć. Londyńskie powietrze nie było zbyt czyste, ale musiało wystarczyć.