Выбрать главу

Tego dnia miał wyjątkowe szczęście. Zanim dotarł do skrzyżowania Oxford i Regent Street, na twarz spadły mu pierwsze krople deszczu. Kiedy znalazł się u wylotu Hanover Square na St. George Street, lało już w najlepsze. Był jednak tak blisko Bruton Street, że wzywanie fiakra graniczyło z groteską.

Szedł zatem dalej.

Po pierwszym niemiłym wrażeniu deszcz wydał mu się przyjemny. Był ciepły, a duże, ciężkie krople były niczym uderzenia.

Colin czuł, że na nie zasłużył.

Drzwi domu matki otwarły się, zanim postawił stopę na pierwszym schodku. Widocznie Wickham czekał na niego.

– Czy mogę zaproponować panu ręcznik? – spytał, podsuwając złożoną miękką tkaninę.

Colin wziął ręcznik, zastanawiając się, kiedy, u licha, Wickham miał czas po niego pójść. Nie mógł przecież wiedzieć, że on będzie na tyle niemądry, żeby spacerować w deszczu.

Nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że lokaje muszą posiadać jakąś tajemniczą moc. Może takie były wymagania na to stanowisko.

Wysuszył włosy ręcznikiem, co wprawiło Wickhama w widoczną konsternację. Nadzwyczaj układny i konserwatywny lokaj spodziewał się zapewne, że panicz co najmniej pół godziny spędzi w łazience, żeby się doprowadzić do porządku.

– Gdzie moja matka? – zapytał Cołin.

Służący zacisnął wargi, znacząco spoglądając na stopy przybysza, wokół których zebrały się już małe kałuże.

– Jest w swoim gabinecie – odparł. – Ale rozmawia z pańską siostrą.

– Z którą siostrą? – zapytał Colin z promiennym uśmiechem, żeby tylko dokuczyć Wickhamowi, który z kolei próbował zdenerwować go, omijając imię siostry.

Jak gdyby mógł Bridgertonowi powiedzieć "pańska siostra" i być pewnym, że tamten będzie wiedział, o kogo chodzi.

– Francescą.

– Ach, tak. Ona wkrótce wraca do Szkocji, prawda?

– Jutro.

Colin oddał ręcznik służącemu, który spojrzał nań jak na coś obrzydliwego.

– Nie będę jej zatem zawracał głowy. Powiadom ją tylko, że jestem tutaj i czekam, aż skończy rozmawiać z Francescą.

Wickham skinął głową.

– Może zatem się pan przebierze, paniczu? Sądzę, że w sypialni pana Gregory'ego pozostały jeszcze jakieś jego ubrania.

Colin uśmiechnął się. Gregory właśnie kończył ostatni semestr w Cambridge. Był o jedenaście lat młodszy i trudno było sobie wyobrazić, że mogliby się wymienić ubraniami. W obecnej sytuacji jednak chyba będzie musiał uwierzyć, że jego mały braciszek urósł.

– Doskonały pomysł – rzekł i z niechęcią spojrzał na swój przemoczony surdut. – Zostawię go do oczyszczenia i przyślę po niego później.

Lokaj ponownie skinął głową i mruknął:

– Jak pan sobie życzy. – Po czym znikł w korytarzu.

Przeskakując po dwa stopnie i zostawiając na nich mokre ślady, Colin przebył schody dzielące go od pokojów rodzeństwa. Nagle usłyszał szmer otwieranych drzwi i obejrzał się. Eloise.

Ostatnia osoba, którą chciał zobaczyć. Natychmiast przywiodła mu na myśl wszystkie wspomnienia związane z Penelope. Ich rozmowę. Pocałunek.

Zwłaszcza pocałunek.

I poczucie winy, jakie go po nim ogarnęło.

Poczucie winy, które wciąż nie ustępowało.

– Colin – zawołała Eloise. – Nie wiedziałam, że… Szedłeś pieszo?

Wzruszył ramionami.

– Lubię deszcz.

Przyjrzała mu się uważnie, przechylając głowę na bok, co oznaczało, że jest naprawdę zaintrygowana.

– Dziwny jakiś jesteś dzisiaj.

– Jestem przemoczony do szpiku kości.

– Nie musisz krzyczeć na mnie z tego powodu – odparła, pociągając nosem. – Nie zmuszałam cię do ganiania po mieście w deszczu.

– Kiedy wychodziłem, jeszcze nie padało – rzekł odruchowo. W obecności rodzeństwa zawsze wyłaził z niego ośmiolatek.

– Na pewno niebo już było szare – zauważyła.

Widocznie i ona miała w sobie coś z ośmiolatki.

– Możemy porozmawiać, kiedy już się wysuszę? – zapytał, nie ukrywając zniecierpliwienia.

– Oczywiście – odparła zgodnie. – Poczekam tu na ciebie.

Colin nie spieszył się ze zmianą ubrania. Bawił się z zawiązaniem krawata dłużej niż kiedykolwiek. Wreszcie, kiedy uznał, że Eloise zgrzyta już zębami ze zniecierpliwienia, wrócił do holu.

– Słyszałam, że byłeś dzisiaj u Penelope – oznajmiła bez wstępów.

Nie powinna była tego mówić.

– Skąd to wiesz? – zapytał ostrożnie. Wiedział, że jego siostra i Penelope są przyjaciółkami, ale nie przypuszczał, aby Eloise dowiedziała się tego od niej.

– Felicity powiedziała Hyacinth.

– A Hyacinth tobie.

– Oczywiście.

– Coś trzeba zrobić z tymi wszystkimi plotkarami w mieście – mruknął.

– Nie uważam tego za plotkę – odparła Eloise. – Chyba nie jesteś zainteresowany Penelope?

Gdyby mówiła o jakiejkolwiek innej kobiecie, Colin spodziewałby się, że za chwilę spojrzy na niego z ukosa i zapyta przekornie "A może jesteś?"

Ale chodziło o Penelope i choć Eloise była jej najlepszą przyjaciółką, największą obrończynią, nawet ona nie mogła sobie wyobrazić, żeby mężczyzna z jego reputacją i popularnością zainteresował się kobietą z taką reputacją i (nieistniejącą) popularnością.

Humor Colina ze złego zmienił się w morderczy.

– W każdym razie – ciągnęła Eloise, całkowicie nieświadoma burzy, jaka rozpętała się w duszy jej zazwyczaj radosnego brata – Felicity powiedziała Hyacinth, że Briarly mówił jej o twojej wizycie. Zastanawiałam się tylko, o co mogło chodzić.

– To nie twoja sprawa – odparł ostro w nadziei, że siostra ustąpi, choć w duchu wiedział, że to niemożliwe. Ruszył jednak w stronę schodów.

– Chodzi o moje urodziny, prawda? – Eloise zabiegła mu drogę tak nagle, że potknął się o jej stopę. Skrzywiła się, ale Colin wcale jej nie współczuł.

– Nie, nie chodziło o twoje urodziny – warknął. – Twoje urodziny są dopiero… – Urwał i przystanął. Do diabła! -…dopiero w przyszłym tygodniu – burknął.

Uśmiechnęła się przebiegle, a potem, jakby nagle zdała sobie sprawę, że się pomyliła, lekko otwarła usta i natychmiast skierowała rozmowę na inne tory:

– Jeśli nie poszedłeś tam porozmawiać o moich urodzinach… – przesunęła się nieco, aby tym skuteczniej zagrodzić mu drogę -…a teraz już mnie nie przekonasz, że było inaczej… to po co poszedłeś do Penelope?

– Czy na tym świecie nie można mieć nic prywatnego?

– Nie w tej rodzinie.

Colin uznał, że najlepszym sposobem będzie przybranie zwykłej radosnej miny, choć nie miał na to najmniejszej ochoty. Przywołał na usta najpiękniejszy i najmilszy z uśmiechów, przechylił głowę na bok i zapytał:

– Czy mi się zdaje, czy mama mnie woła?

– Nic nie słyszałam – odparła wdzięcznie Eloise. – Co się z tobą dzieje? Dziwnie się zachowujesz.

– Nic mi nie jest.

– Nieprawda. Wyglądasz, jakbyś był u dentysty.

Colin zniżył głos do szeptu.

– Zawsze miło słyszeć komplementy od rodziny.

– Jeśli nie możesz zaufać własnej rodzinie – odparowała – to komu?

Płynnie cofnął się i oparł plecami o ścianę.

– Wolę pochlebstwo od prawdy.

– Nie, nie wolisz.

Bogowie, ależ miał ochotę ją trzepnąć. Nie robił tego, odkąd skończyła dwanaście lat. I oberwał za to szpicrutą. To był jedyny przypadek, kiedy ojciec spuścił mu lanie.